piątek, 19 lutego 2016

Wake up... time to die! [31]







~Z perspektywy Julie~

     
       Otworzyłam przymknięte dotąd oczy, żeby zaraz utkwić je w brązowych tęczówkach chłopaka. Jeśli miałam być szczera, to wcale nie robiły na mnie jakiegoś ogromnego wrażenia, nie tonęłam w nich jak to większość lasek miała w zwyczaju, tak przynajmniej według niego mawiały. Nie przeczę, były całkiem ładne, ale czy ładne nie może oznaczać równocześnie zwyczajne? Przeciętne? Takie po prostu okej? Bo takie chyba były właśnie dla mnie oczy Sebastiana Bacha. Tak, tego długowłosego blondyna, bożyszcza nastolatek, najprzystojniejszego wokalisty w całym jebanym LA!
Ja tylko go cytuję.
Byłam na nie w tym momencie skazana, gdyż twarz chłopaka znajdowała się dosłownie parę milimetrów od mojej. Mrugnęłam krótko, on też. Następnie wyciągnął swój język z mojej buzi i podrapał się po głowie, przybierając przy tym zaskoczony wyraz twarzy.
  - I nic? Naprawdę nic?
Przytaknęłam delikatnie głową. Blondyn zawiesił się na chwilę. Często tak robił. Wzrok wbijał w bliżej nieokreślony punkt i siedział nieruchomo przez dobre pół minuty, po czym nagle zrywał się gwałtownie przyprawiając człowieka o drobny zawał, pstrykał palcami i dzielił się swoim spostrzeżeniem bądź też, jak w tym przypadku, nowym, "fenomenalnym" pomysłem.
  - Bolan! Niech pocałuje cię Bolan.
Westchnęłam głośno odwracając się w stronę basisty poniekąd ciekawa jego reakcji. Na szczęście była taka jak moja. Pobłażliwa mina i litościwe spojrzenie na wokalistę utwierdziły mnie w przekonaniu, że nie tylko ja miałam go za idiotę. Owszem, potrafił być zabawny, ale granica między byciem śmiesznym, a robieniem za błazna zostawała bardzo często przez niego przekraczana. Sebastianowi to jednak ani trochę nie przeszkadzało. Lubił odzywać się w towarzystwie, nawet jeśli nie miał nic sensownego do powiedzenia. Może i było w tym coś ujmującego.
  - No nie patrzcie tak na mnie! - Rzucił z pretensjami w głosie. - Widać, że z naszej bandy z nim masz najbliższy kontakt. Spróbujcie, co wam szkodzi.
  - Nie będę się całował z dziewczyną Axla - odparł brunet krzywiąc się przy tym lekko.
  - Och, już nie udawaj, że masz swoje zasady albo że masz przed nim pietra. Poza tym to już nie jest dziewczyna Axla, prawda mała? - Baz zerknął na mnie wymownie.
  - No... - Zamyśliłam się nieco. - Teoretycznie to prawda. - Wzruszyłam ramionami.
Miałabym nazywać się dziewczyną faceta, który za moimi plecami pieprzył inne laski, od czasu do czasu mnie lał i wyzywał od pokurwionych szmat? Fakt faktem nie pozostawałam mu nigdy dłużna i obdarzałam go takim samym "szacunkiem" jak on mnie, ale... Ale to zwykle on zaczynał! Brzmię jak przedszkolak? Och, nieważne. - Tak. Nie jestem już jego dziewczyną. - Dorzuciłam, w pewnym stopniu zadowolona ze swojego stanowczego tonu.
Ja tylko u niego mieszkam - dodałam w myślach, przez co od razu mój chwilowy dobry humor szlag trafił. I zrobiło mi się też nieco głupio.
Chociaż gdyby dokładniej przyjrzeć się tej sprawie... Z poprzedniego mieszkania wywalili nas przez niego, tak? No tak. Puki więc Rose był w trasie mogłam sobie u niego spokojnie, bez żadnych wyrzutów urzędować. Coś mi się przecież kurwa należało.
  - To zmienia postać rzeczy. - Rachel jakby ożywiony odłożył szybko butelkę piwa na stół i przysunął się do mnie. Posłał mi jeszcze pytające spojrzenie jakby chciał się upewnić czy wyrażam zgodę, a ja wzruszyłam tylko obojętnie ramionami, bo już naprawdę miałam wyjebane na... Ach, na wszystko.
Brunet ujął moją twarz w dłonie i delikatnie musnął moje usta. Później rozchylił je swoim językiem i zaczął powoli świdrować nim po moim podniebieniu. Z początku próbował być w tym wszystkim czuły, ale kiedy ja nie za bardzo owy pocałunek odwzajemniałam, stał się zdecydowanie bardziej żarliwy. Teraz chcąc nie chcąc musiałam się zaangażować, irytował mnie jednak fakt, że byliśmy bacznie obserwowani przez resztę.
  - Dobra, stop. - Oderwałam się od Bolana i znudzona rozwaliłam wygodniej na kanapie.
  - Też nic? - Dopytywał Baz.
 - Fajerwerek nie było - wymamrotałam. - To znaczy. - Tu wyprostowałam się szybko i zerknęłam przepraszającym wzrokiem na Rachela. - Umiesz całować, robisz to świetnie! Tylko ja nie potrafię się wczuć.
  - Żadnych ciarek? - Wtrącił Dave.
  - Właśnie! - Pstryknęłam palcami na znak, że trafił w sedno. - Żadnych ciarek.
  - To ja już nie wiem! - Sebastian westchnął teatralnie i ponownie się zawiesił, żeby po dwóch minutach wypalić: - Musisz się z którymś z nas przespać.
Jego poważny ton głosu upewnił mnie w stwierdzeniu, że blondyn nie żartuje. I to był chyba powód, dla którego zaczęłam krztusić się wcześniej upitym piwem.
  - Huh? - Odchrząknęłam po intensywnej minucie ratowania mi życia, które polegało na mocnym uderzaniu mnie w plecy.
  - I nie chcę nic mówić, ale podobno w łóżku jestem najlepszy. - Pokiwał wymownie brwiami.
  - Kto ci takich głupot naopowiadał? - Parsknął Scotti.
  - Twoja matka, kurwa - rzucił z wyraźnym podenerwowaniem blondyn i walnął tamtego poduszką.
  - Ej, bez takich szmaciarzu!
 - Zamknąć ryje, łeb mi zaczyna napierdalać - warknęłam. Ku mojemu zadowoleniu, chłopcy posłusznie się zamknęli i przez moment w pomieszczeniu panowała względna cisza. Aż zrobiło się... Dziwnie? Niekomfortowo? Jednak wolałam, żeby dalej nawijali.
  - Moim zdaniem, to ona cały czas kocha Rudego. - Zaczął Rob, który do tej pory siedział cicho i tylko zerkał po wszystkich z wypisanym na twarzy zainteresowaniem. - I tu żaden inny fiut nie pomoże jej w wyleczeniu się z niego.
Zaśmiałam się w myślach, ponieważ czułam się jakbym spotkała się na ploteczki z koleżankami, które zawsze służą "dobrą" radą. W każdym razie musiałam niestety przyznać chłopakowi rację. Czemu niestety? Bo ja cholera naprawdę chciałam się odciąć od tego pieprzonego dupka. I byłam pewna, że jedynym sposobem na to będzie zakochanie się w kimś innym. Co niby innego mogło mnie wyleczyć z miłości, jaką niewątpliwie go darzyłam? Gdyby były na to jakieś leki, kupiłabym ich cały zapas! Tylko że takowe nie istniały. Narkotyki? Alkohol? Pomagały na chwilę. Jak przychodziło mi wytrzeźwieć, to było w sumie jeszcze gorzej.
Tu potrzebny był jakiś inny facet!
Z tym, że żaden mnie nie interesował. Mogliby mi teraz podstawić pod nos najprzystojniejszego kolesia na świecie, a mnie zdrada Rose'a z nim w żaden sposób by nie satysfakcjonowała. To było poniekąd niesprawiedliwe.  On mógł mnie zdradzać z pierwszą lepszą, a ja nie byłam w stanie pójść w jego ślady. Raz, że wcale nie czułabym się po tym lepiej, a dwa... Miałabym wyrzuty do samej siebie, czułabym się jak szmata.
Axl, skarbie, dlaczego ty się tak nie czujesz?
Ach, no tak. W końcu to kolesie posiadają fiuty, którymi to posuwają płeć przeciwną. Władza leży po ich stronie, a jakże!
Tak, to było kurewsko niesprawiedliwe.
      Zgrywanie takiej obojętnej, niezależnej, nie przywiązującej do niczego wagi czasem mijało się z prawdą. W relacji z nim zachowywałam się nie zawsze tak, jak bym chciała i jak miałam w zwyczaju się zachowywać. Byłam o to na siebie okropnie zła. Czyli że co? Mógł mną manipulować? Pociągał za sznurki i bawił się mną jak bezbronną marionetką?
Ja? Marionetką?
Na samą myśl robiło mi się niedobrze. Gdybym spojrzała na siebie z boku, splunęłabym sobie pod nogi i nazwała się jebaną pizdą.
Dobrze, że chociaż przestałam się go bać. Ostatnio w końcu nie podnosił na mnie ręki, a jego krzyki potęgowały we mnie nie strach, tylko wściekłość i chęć zrobienia mu krzywdy. Takie poczucie jak najbardziej mi odpowiadało. Nie było dla mnie nic bardziej żenującego, jak świadomość, że boję się własnego faceta. To znaczyło tylko, że miał nade mną przewagę, a nikt nie miał prawa jej mieć. W przeciwnym razie było... źle. Nawet bardzo.
  - Wracam do domu - mruknęłam czując narastające pogorszenie humoru. Nie mogłam tam dłużej siedzieć, ponieważ wiązało się to z sięganiem po coraz to nowsze trunki. Rachel i Sebastian zaproponowali, że mnie odprowadzą, na co chętnie przystałam. Dzielnica nie była za ciekawa, do tego był środek nocy i prawdopodobieństwo, że ktoś mógłby mnie zgwałcić, zamordować, wsadzić do worka i wyrzucić na śmietnik było całkiem spore. A mimo wszystko wolałam jeszcze trochę pożyć.
     Dotarłszy pod moją klatkę stanęłam na palcach i sprzedałam każdemu po buziaku w policzek. Sebastian uśmiechnął się cwaniacko i wsadziwszy ręce do kieszeni przybrał minę, która informowała mnie o jego raczej niegrzecznych myślach, po czym zaczął mi się intensywnie przyglądać.
  - Co tam znowu wymyśliłeś? - Zmusiłam się do uśmiechu.
  - A może trójkącik?
  - Baz! - Szturchnęłam go łokciem i wywróciłam oczami.
  - No co?! - Podniósł ręce do góry.
  - Jajco, choć erotomanie, wracamy. - Basista złapał blondyna za ramię i obracając go pchnął chłopaka do przodu. - Pa mała - rzucił jeszcze puszczając do mnie oczko. Uśmiechnęłam się do niego, po czym wyszperawszy z kieszeni klucze otworzyłam drzwi.
      Gdy znalazłam się już w mieszkaniu pierwsze co zrobiłam to walnęłam się na łóżko. Marzyłam o tym od paru ładnych godzin i kiedy już miałam okazję doczekać się tego upragnionego momentu, wszystko inne przestało się dla mnie liczyć. Nawet nie chciało mi się ściągać kurtki i butów. Zresztą, czym ja się miałam przejmować. Mogłam robić co chciałam i nikomu moje brudne buty na czystej pościeli nie przeszkadzały. Za to mi coś przeszkadzało.
Pieprzona cziłała sąsiadki.
Kurwa.
      Dobre pół godziny leżałam nieruchomo i wpatrywałam się... Ta, w sufit. Zastanawiałam się oczywiście nad sensem swojego istnienia i doszłam do wniosku, że jak zaraz czegoś w swoim życiu nie zmienię, to chyba się normalnie powieszę. Lub strzelę sobie spluwą w łeb. Przecież jedna leży właśnie w szufladzie z bielizną mojego(?) chorego na głowę chłopaka.
Albo zrobię coś mniej spektakularnego, jakieś środki nasenne czy złoty strzał. Tak, to by miało nawet sens. Przez niektórych i tak byłam już pewnie postrzegana jako ćpunka.
Westchnęłam głośno i bez żadnego celu włożyłam dłonie w kieszenie swojej kurtki. Wymacałam w nich parę centów, pustą już paczkę fajek i... Jakiś zgnieciony papierek. Wyciągnęłam go i zaczęłam rozwijać. Musiał w niej leżeć już bardzo długo, bo był cholernie wygnieciony, a napisy na nim już lekko starte.
  - Lucas Carter. Przedstawiciel Agencji Modelek - przeczytałam na głos, po czym zrobiłam wielkie oczy. Kto to do chuja pana jest i skąd do chuja pana mam jego wizytówkę? Zaczęłam nad tym uporczywie myśleć, aż w końcu w mojej głowie zapaliła się lampka. No tak! Koleś z Nowego Jorku. Zaczepił mnie i Camille, bo według niego miałyśmy zadatki na modelki. Parsknęłam pod nosem.
Jednak im dłużej się nad tym zastanawiałam, tym moja chęć wykonania do niego telefonu wzrastała. Bo w końcu co miałam do stracenia? Modelka to w gruncie rzeczy dobry zawód. Odpicują cię, zrobią parę zdjęć, a potem jeszcze za to zapłacą, raczej całkiem niezłą sumkę.
Uhm, to byłby jakiś sposób na życie. Wreszcie miałabym jakieś konkretne zajęcie i co najważniejsze swoje własne dochody, byłabym niezależna.
Tylko dlaczego ja tak wybiegałam w przyszłość? Bądź realistką, Julie. Szanse na zostanie rzeczywiście dobrą modelką były tak małe, że nie było o czym mówić. 
Nie, postanowiłam, że nigdzie nie zadzwonię. Mogłabym się tylko zwyczajnie ośmieszyć, a to byłby jedynie kolejny krok ku wcześniej wspomnianej autodestrukcji.
Przewróciłam się na drugi bok i spróbowałam zasnąć.
      Po trzech godzinach przewracania się z boku na bok stwierdziłam, że jednak nic z tego nie będzie. Wstałam ociężale z łóżka i poczłapałam do kuchni, skąd wzięłam butelkę wina i kieliszek. Następnie rzuciłam się na kanapę w salonie i włączając jeszcze wcześniej kasetę Eaglesów rozpoczęłam jednoosobową imprezę.
Szło mi to dość nieźle, mimo że nie należałam do fanów wina. Głowa stawała się po nim jakoś dziwnie ciężka, robiło mi się duszno, nie... To po prostu nie dla mnie. Zdecydowanie bardziej preferowałam czystą wódkę, w tym doskonale rozumiałam się z Duffem.
Właśnie, Duff. Czy ja w ogóle podziękowałam mu za uratowanie mi tyłka? Czy znając życie uznałam, że nic takiego się nie wydarzyło? Tak, to bardzo prawdopodobne.
Nie przyznawałam się do tego nawet przed samą sobą, ale ja naprawdę tęskniłam za jego bliskością. I mowa tu o czystej przyjaźni. Był po prostu kimś, kogo towarzystwo potrafiło diametralnie poprawić mi humor. Mogłam pogadać z nim na każdy temat. MOGŁAM. Teraz to już nie było o czym mówić. Nie chciał mieć ze mną nic wspólnego, ja chyba z nim też. Nie akceptował mojego postępowania i to tak bardzo mnie od niego odpychało. Nie mógł mnie w tym wszystkim wspierać? Słuchać moich wyżaleń i mnie pocieszać? Oczywiście nawet tego nie oczekiwałam i na dobrą sprawę wolałam zatajać przed nim prawdę niż się użalać, ale to by było lepsze niż jego oschłe zachowanie w stosunku do mojej osoby. Dobitnie dawał mi tym samym do zrozumienia, że ma mnie za kompletną idiotkę. Czułam, że stawia mi ultimatum. Albo rzucę Rudego, albo nie mamy o czym gadać. 
A może popełniłam błąd właśnie tym, że o niczym mu nie mówiłam? Unikałam rozmów jak ognia. Może trzeba było nie ukrywać prawdy tylko od razu mu wszystko powiedzieć? W końcu przyjaciele nie są od okłamywania się, nie?
Czego ja się właściwie po nim spodziewałam? Na dobrą sprawę, to ja go odtrąciłam, gdy wyciągał do mnie dłoń, to ja nie dostrzegałam tego, że tak naprawdę chciał dla mnie jak najlepiej i to ja nie potrafiłam docenić jego troski o mnie.
Właśnie cholera, troski. Nie lubiłam jak ktoś się o mnie zamartwiał, gardziłam troską i dobrymi chęciami, zamiast dziękować wolałam się wściekać i to czyniło mnie zwyczajną suką.
Tu przypomniała mi się sytuacja sprzed wczoraj...
      - Ktoś dzwonił? - Zapytałam wchodząc do salonu owinięta w sam ręcznik. Chłopcy oczywiście nie omieszkali zmierzyć mnie wzrokiem. Paradowanie przed nimi w takim wydaniu nie wiązało się z moją chęcią zwrócenia na siebie uwagi, żeby pójść do sypialni po ciuchy i tak musiałam przejść przez salon.
  - Co się gapicie? - Skarciłam ich.
 - Od tego mamy oczy - odparł Dave i podniósł ręce w geście obrony. Machnęłam na nich ręką.
  - Chyba jakaś twoja kumpela, kazała ci 'natychmiast oddzwonić!' - Baz sparodiował głos, jak mniemam, Camille.
 - Super... - burknęłam pod nosem i niechętnie sięgnęłam po słuchawkę. Chwilę później wydawało mi się, że prowadzę rozmowę nie z przyjaciółką, a z matką. Znudzona przestałam nawet słuchać, co takiego ważnego ma mi do powiedzenia.
Ożywiłam się dopiero wtedy, gdy wyskoczyła z pretensjami o moje spotkania ze Skid Row. No jeszcze czego, chciała mi dyktować z kim mogę się spotykać?
Miałam wrażenie, że Cam myślała o mnie jak o pannie lekkich obyczajów, która z pewnością się z którymś z nich migdali. Jak nie ze wszystkimi!
To mnie cholera zabolało. Nie sądziłam, że może mieć o mnie takie zdanie, znałyśmy się już przecież szmat czasu i myślałam, że wie o mnie wszystko. Widocznie coś się w tej kwestii musiało zmienić.
Czyli teraz ja byłam tą złą? To nic, że zostałam zdradzona, na pewno musiałam zemścić się na wokaliście i w akcie desperacji dawałam dupy swoim kolegom.
  - Co, poleciałaś już do Rose'a z wiadomością, że spraszam do siebie facetów? - Prychnęłam z ironią.
  - O czym ty mówisz, chyba wiesz po czyjej stronie jestem - rzuciła przez zaciśnięte zęby. Niech jeszcze powie, że będzie mnie kryć. Bo przecież jest przed czym.
 - Wiesz co, możesz mu powiedzieć, że przespałam się z każdym możliwym facetem w tym mieście. Walę na to! - Zakończyłam podniesionym głosem i rzuciłam słuchawką.
Chłopcy patrzyli na mnie ze zdziwionymi minami. Nie często bowiem widzieli mnie w tej gorszej, znacznie agresywniejszej odsłonie. Byli moimi kumplami, z którymi spędzałam czas na piciu, rzadziej już ćpaniu, ale co najważniejsze na luźnych pogawędkach.
Traktowali mnie w porządku, mimo licznych żartów pełnych podtekstów wiedziałam, że nie wyruchaliby mnie jak te swoje  inne koleżaneczki. A oprócz tego darzyli mnie sympatią, której nie potrafiłam nie odwzajemniać.
Właśnie takie relacje lubiłam. Luźne, bez żadnych zobowiązań i wyrzeczeń, nie stanowiące żadnych powodów do sprzeczek.
Nie lubiłam za to wytykania mi błędów, dlatego też kolejna bliska mi osoba została w pewnym sensie skreślona z mojej listy, która czy mi się wydaje, zrobiła się pusta?
Cóż, nie zasługiwałam na niczyją przyjaźń.
      Mówiłam, wino nie działa na mnie za dobrze. Znowu zmarnowałam kupę czasu na bezsensowne gdybanie. Powinnam była się już przyzwyczaić do tego, że zostałam stworzona do podejmowania złych decyzji i popełniania serii pomyłek. Kwestia tego czy umiałam ponosić konsekwencje i przy następnych okazjach postępować już w poprawny sposób? Chyba nie.
Dość tego wina!
      W głośnikach zabrzmiało doskonale mi znane Hotel California, zaczęłam więc mimowolnie kołysać głową w rytm muzyki.
Mogłam długo narzekać na skutki picia wina, ale jedno musiałam mu przyznać. Jeśli chodzi o dodawanie odwagi było niezawodne. Tak na dobrą sprawę to każdy alkohol był pod tym względem idealny. Po nim można było bez żadnego stresu zrobić to, czego na trzeźwo by się nie zrobiło i był to według mnie ogromny plus. No, może pomińmy sytuacje takie jak przespanie się z przypadkowym kolesiem, ewentualna wpadka, potem wychowywanie niechcianego bachora i... Stop.
Chodziło mi dokładniej rzecz biorąc o to, że gdyby nie te trzy lampki wina, nie chwyciłabym za telefon, w który od dłuższego czasu uporczywie się wpatrywałam i nie wykręciłabym numeru tego całego Cartera. Ale trzy lampki miałam już za sobą, toteż decyzja została podjęta.
  - Czy dodzwoniłam się do Lucasa Cartera?
  - Tak. Kto mówi?
Wzięłam jeszcze głęboki wdech i zaczęłam tłumaczyć mu kto, skąd, jak i po co.
Szło mi chyba całkiem nieźle.







~*~

Wiem, wiem, za krótko (chociaż bez przesady), no i tylko jeden wątek. Powodem jest mój jutrzejszy wypad na narty, nie biorę ze sobą laptopa, więc nie dałabym rady nic wrzucić, a nawet nie wiem kiedy wracam.
Dlatego nie chciałam, żebyście czekali i postanowiłam wrzucić to, co już miałam.
Tak czy siak kolejny rozdział postaram się napisać i wstawić jeszcze w przyszłym tygodniu ;)



Buzi!


niedziela, 14 lutego 2016

Wake up... time to die! [30]








~Z perspektywy Slasha~




    W pewnym sensie byłem chyba typem obserwatora. Może i sprawiałem nieco inne wrażenie, byłem raczej postrzegany jako koleś, który ma wszystkich w dupie i nie interesuje się życiem innych, skoro ma swoje. Jasne, byłem taki. Nie mieszałem się w sprawy innych, nie podejmowałem za nikogo decyzji i nie właziłem innym z brudnymi buciorami w życie. Sam nienawidziłem jak ktoś się niepotrzebnie wtrącał i dyktował mi co mam robić. Na takie zachowanie miałem niemałą alergię. 
Jednak obserwowanie ludzi zza burzy włosów nie miało chyba nic wspólnego z naruszaniem czyjejś prywatności, nie? Swoje oceny zostawiałem w końcu dla siebie.
W przeciwieństwie do mojej dziewczyny.
Tak, tu miejsce na głośne, pełne rezygnacji westchnięcie.
Od początku znajomości z nią wiedziałem, że ma coś, czego ja z pewnością nie mam i co w moim słowniku było raczej wadą, aniżeli zaletą. 
Mianowicie nadmierne przejmowanie się losem innych ludzi. Każdemu trzeba pomóc, każdy ma jakiś problem, któremu koniecznie powinno się zaradzić, każdy potrzebuje wsparcia i ona jest zmuszona wyciągnąć jako pierwsza pomocną dłoń. 
Naiwna, ale w jakimś też stopniu urocza cecha, która w każdym razie czasem mocno mnie irytowała. 
  - Kochanie, nie zbawisz całego świata. - Zwykłem mawiać wywracając przy tym oczami. 
 - Całego może i nie, ale jego małą część na pewno - rzucała poddenerwowanym tonem, co automatycznie informowało mnie, że tego dnia z pewnością sobie nie porucham. Będę musiał za to wysłuchiwać jakie to inni mają problemy i co my (tak, też oczywiście musiałem być w to wciągany) powinniśmy zrobić. Na ogół to ona wymieniała pomysły, ja tylko znudzony przytakiwałem, za co zostawałem ochrzaniany i utwierdzany w przekonaniu, że w ogóle w tym tygodniu sobie nie porucham. 
Co jeszcze potrafiłem zaobserwować u niektórych? A no to, że pewne jednostki nie chcą, a wręcz nienawidzą jak ktoś się wtrąca w ich sprawy, nawet jeśli robi to w dobrej wierze. I za wszelką cenę próbowałem to swojej dziewczynie wytłumaczyć. Ekhm. Jak grochem o ścianę. 
  - Jak ty z nim nie pogadasz, to ja to zrobię! 
Skrzywiłem się na samą myśl o tym. Wolałem zobaczyć ją jeszcze w całości. 
  - Dobra, dobra, już idę. - Jęknąłem i gasząc peta o popielniczkę wstałem z wygodnego fotela, z którego wcale nie miałem ochoty wstawać i ruszyłem do pokoju, do którego tym bardziej nie miałem ochoty iść. 
Po drodze zastanawiałem się czemu ja w ogóle jestem z Camille, skoro będąc singlem żyłoby mi się na pewno prościej. Z drugiej strony kto by mnie wyciągał co trochę z bagna jakim były narkotyki czy alkohol? 
Nie bądź hipokrytą Slash, bez tej jej dobroduszności, która tak cię niby wkurwia, mogłoby cię już na tym świecie nie być. 
  - Kurwa, baby. Z nimi źle, bez nich jeszcze gorzej - mruknąłem pod nosem władowując się do pomieszczenia zwanego... W sumie to nie wiem. Stały tu ze dwa stoły bilardowe, kanapa, barek z alkoholem, parę foteli i niezły sprzęt grający.
W środku zastałem tylko Axla i Izziego, nie miałem pojęcia gdzie wcięło resztę. 
Wparowawszy do środka spotkałem się z ich zdziwionymi minami. No tak, człowiek już nie może gadać sam ze sobą. 
  - A tobie co? Camille ci nie chce dać? - Rudy posłał mi złośliwy uśmiech. I ja miałem z nim rozmawiać? Podnieść na duchu bądź też zachęcić do przeprosin swojej dziewczyny?
Zmarszczyłem brwi i zastanowiłem się jak mógłbym mu się odciąć, ale jedyne co zdołałem wymyślić to:
  - Pieprz się. - Tak, wiem, bardzo oryginalny tekst. 
Axl zerknął na swój zegarek. 
  - O dwunastej w południe? Co prawda żaden mi to wyczyn, ale na panienki wolę chodzić wieczorem.
No przecież mówiłem, że nie ma sensu przeprowadzać z nim pogadanki, dlaczego nikt mnie nie słucha? 
Mam go teraz zgnoić za jego zachowanie? Co ja, jego matka? 
Jeśli facet myśli fiutem, a nie sercem, to znaczy, że raczej wszystko z nim w porządku. Może to ja potrzebuję pomocy?
  - Zgrywasz się czy tak szybko dałeś sobie spokój? - Odezwał się Izzy, za co mogłem mu być chyba wdzięczny. Miałem nadzieję, że odwali robotę za mnie. 
Z twarzy Rudego znikł cwaniacki uśmieszek. Zaczął przyglądać się uważnie brunetowi, w międzyczasie zgniatał w dłoni puszkę po coli, co nie tylko męczyło moje uszy, a nadawało całej sytuacji... Grozy? 
Sęk w tym, że zrobiło się dość niekomfortowo i nie wiem jak Stradlin, ale ja miałem wrażenie, że panicz Rose zaraz wybuchnie, a to tylko cisza przed burzą. 
  - Jest na odwrót. - Zaczął niezbyt dla nas zrozumiale. Co na odwrót? - Bez nich źle, a z nimi jeszcze gorzej. - Dokończył dość ironicznym tonem i zgniecioną już puszkę wyrzucił przez otwarte na oścież okno. 
  - Co za debil rzuca śmieciami z okien! - Dało się usłyszeć wrzask jakiejś pani w podeszłym wieku. Spojrzeliśmy się po sobie i parsknęliśmy śmiechem. 
  - Czyli co? Kończysz z nią? Jakoś trudno mi w to uwierzyć. - Ponowił temat Izzy. Wokalista udał obojętnego i wzruszając niedbale ramionami wyciągnął z kieszeni paczkę Marlboro. 
  - Nie ukrywam, łatwiej się dyma groupies pod jej nieobecność. - Zarechotał, ale nas ze Stradlinem zbytnio to nie rozbawiło. Ta, oboje byliśmy widać chorzy. Ewentualnie Rose był w tym momencie żałosny i albo zgrywał twardziela, albo rzeczywiście nim był. Jego złożona osobowość nie pozwalała mi tego jednoznacznie stwierdzić. 
  - A w ogóle co was to kurwa interesuje?! - No, wreszcie był chłopak w stu procentach sobą. 
  - Mnie nic a nic. Bardziej moją dziewczynę. No wiesz...
  - Damska solidarność? - Uniósł jedną brew do góry. Skinąłem głową. 
- Jedyna rzecz jaka mnie w pewnym stopniu martwi to to, czy po powrocie do LA nie zastanę w swoim mieszkaniu trupa. Zapach rozkładającej się ćpunki będzie ciężki do wywietrzenia. - Westchnął wypuszczając z ust dym. Spojrzałem na niego jak na idiotę. 
  - Co ty pierdolisz? - Izzy po raz kolejny tego dnia nieświadomie mnie wyręczył. Odpowiadało mi to, bo nie miałem ochoty na potyczki z Axlem, wolałem mieć do końca trasy święty spokój. A zaobserwowałem (ha, obserwator jak nic), że Stradlin jako jedyny z nas wszystkich mógł być w stosunku do Rudego szczery do bólu i nigdy mu się za to jakoś bardziej nie oberwało. Kwestia respektu jakim wokalista darzył rytmicznego czy może wieloletnia przyjaźń? A może to i to? - Nie zgrywaj większego dupka, bo to zaczyna być naprawdę idiotyczne. - Dodał po paru minutach niezręcznej (jednak nie dla Izziego) ciszy i spojrzawszy jeszcze na Rudego z pewnego rodzaju pogardą wyszedł z pomieszczenia zostawiając mnie z nim samego. Świetnie
  - Pójdę na te panienki, parę godzin w tą czy we w tę... - wymamrotał. Dobrze wiedział, że jego przyjaciel miał rację i nie za bardzo było mu to na rękę. Musiał więc wybrnąć jakoś z tej sytuacji, ale jak dla mnie, szło mu to dość nieudolnie. - Zaproponowałbym ci, żebyś poszedł ze mną, ale... - Tu kpiący uśmieszek. - Zapomniałem, że jesteś wiernym chłopcem. - Poklepał mnie po ramieniu i ruszył w stronę drzwi. 
  - I wcale mi z tego powodu nie jest wstyd, wręcz przeciwnie- odpowiedziałem i podszedłszy do niego również poklepałem go po ramieniu, wprawiając go w kolejne zakłopotanie. Dwie "porażki" za jednym razem?
Szykowały się ciche dni... 










~Z perspektywy Camille~ 


  - I co? Porozmawiałeś z nim? - Doskoczyłam do Saula, jak tylko znalazł się z powrotem w naszym pokoju. 
 - Trochę - rzucił. Cholera, jak mnie to denerwowało. Brak jakiegokolwiek zaangażowania z jego strony w sprawy, które dla mnie były sprawami istotnymi, doprowadzał mnie do obłędu. - Nie przejmuj się, przecież takie kłótnie to u nich norma. - Dodał ziewając, po czym walnął się na łóżko. Skrzyżowałam ręce na piersiach i posłałam mu mordercze spojrzenie, którego nawet nie dostrzegł, bo wlepił wzrok w telewizor. 
  - Ugh! - Wydałam z siebie dźwięk niezadowolenia, na który ten przybrał tylko pobłażliwą minę. Jeszcze czego!
  - Na jakiego chuja chcesz żyć życiem innych? To jest ich sprawa, nie nasza. Przestań się tym zadręczać i choć tutaj. - Kiwnął głową na miejsce obok siebie i uśmiechnął się do mnie w TEN sposób. Jeśli naprawdę myślał, że przestanę myśleć o swojej przyjaciółce, która w akcie załamania mogła zrobić lub być w trakcie robienia jakiegoś głupstwa i jak gdyby nigdy nic zacznę uprawiać z nim seks to się grubo mylił. 
  - Świnia! - Fuknęłam i odwróciwszy się na pięcie wyszłam szybko z naszego pokoju, wcześniej oczywiście trzaskając drzwiami. 
Nie namyślając się długo poleciałam do pokoju Stradlinów, chciałam skorzystać u nich z telefonu i zadzwonić do blondynki. Miałam cholernie złe przeczucia. Byłam pewna, że nie odbierze albo usłyszę w słuchawce jej niemrawy głos, wskazujący na... Wiadomo na co. Dziewczyna była uzależniona od narkotyków, tu nie było co bagatelizować! Przeklinałam na siebie w myślach, że nie wróciłam z nią do LA, ale to wszystko działo się tak szybko, że zanim zdążyłam wykonać jakiś konkretny ruch, ona wsiadała już do taksówki podając kierowcy adres lotniska.
Po prostu podeszła do mnie rano przy śniadaniu z walizką w dłoni i powiedziała, że wraca. Prawie się wtedy zakrztusiłam.
  - Czemu, co się stało?!
  - Tak będzie lepiej - odparła z krzywym uśmiechem, który sugerował tylko jedno - Axl.
 - Poczekaj! Spakuję się i polecę z tobą, nie zostawię cię samej! - Podniosłam się gwałtownie z krzesełka, ale Julie kazała usiąść mi z powrotem.
 - Dam sobie radę, spokojnie. A ty tu zostań, jesteś tu szczęśliwa i plułabym sobie w brodę zabierając cię od tego. - Westchnęła i przytuliwszy mnie jeszcze na pożegnanie, zerwała się do wyjścia. Wybiegłam za nią z nadzieją, że może uda mi się namówić, co ja gadam, zmusić ją do pozostania w trasie, ale tak jak mówiłam wcześniej... Wskoczyła do taksówki i tyle ją widziano.
A ja? Zamiast kupić bilet do Los Angeles kiedy znajdowaliśmy się na lotnisku, obrałam jednak kierunek Kanada i wraz z innymi wpakowałam swój tyłek do samolotu lecącego do Vancouver. Postawa godna prawdziwej przyjaciółki.
  - Hej, mogę od was zadzwonić? - Spytałam wchodząc do ich pokoju.
 - Jasne - odparła Berry i kiwnęła głową na telefon znajdujący się na jednej z szafek. Doskoczyłam do niego i wykręcając znany mi już na pamięć numer czekałam jak na szpilkach, żeby ją usłyszeć. Jeden sygnał, drugi... Trzeci, czwarty, cholera, piąty!
  - Halo, halo?
 - E... Julie? - Rzuciłam zmieszana. Głos ten bowiem ani trochę nie przypominał mi głosu dziewczyny.
  - Kurwa, już trzeci raz wzięto mnie za babę!
Po drugiej stronie dało się słyszeć jakieś śmiechy i krzyki.
  - Czy ja brzmię jak kobieta?
 - No... - Podrapałam się po głowie spotykając się ze zdziwionym spojrzeniem Berry. Sama byłam cholera zdziwiona. - Nie, nie bardzo. Można wiedzieć z kim mówię?
  - Nazywam się Bach... Sebastian Bach. Hej, chłopaki, nie brzmiałem jak pieprzony Bond?! - Krzyk pełen podekscytowania zmusił mnie do odsunięcia słuchawki od ucha.
  - Raczej jak moja babcia.
  - Spierdalaj!
  - Sam spierdalaj. I daj mi tą słuchawkę. Halo? Jest tam kto?
  - Yhm... tak... - Odchrząknęłam. - Czy mogę rozmawiać z Julie?
  - Nie.
No tego już za wiele.
  - Jak to nie?! - Zaczęłam oburzona.
  - Właśnie bierze prysznic.
Złapałam się za głowę. Czy ktoś mógłby mi to wyjaśnić?
  - Mam jej coś przekazać?
 - Nie - prychnęłam. - Albo właściwie to tak. Jak już wyjdzie spod tego... prysznica, ma natychmiast oddzwonić - warknęłam i zdenerwowana rzuciłam słuchawką.
Czyli że co? Ja się o nią zadręczam i martwię, a ona w tym czasie sprowadza do siebie towarzystwo i beztrosko bierze sobie prysznic? Może zaraz się okaże, że urządza tam orgie? 
W pewnym momencie zadałam sobie kluczowe pytanie:
Czy mnie to w ogóle powinno interesować?





~*~


    
  - Dziewczyno, przestań się wreszcie przejmować! - Z zamyślenia wyrwał mnie głos Berry. Potrząsnęłam krótko głową i posłałam jej z lekka karcące spojrzenie.
  - Nie przejmuję się! - Rzuciłam pretensjonalnym tonem. Starałam się wierzyć w swoje słowa, choć miałam lekkie obawy, że mijają się one z prawdą.
Brunetka uniosła jeden kącik ust do góry i pokiwała pobłażliwie głową.
  - Od dziesięciu minut wpatrujesz się tępo w tą bluzkę. W tym czasie zdążyłabyś chwycić za pięć innych i już dawno siedziałabyś w przymierzalni! - Naskoczyła na mnie, lecz zakładam, że w dobrych intencjach. - Ale jeśli nie jesteś w stanie tego zrobić, to proszę cię bardzo... - Tu przerwała na chwilę i rozglądając się uważnie po sklepie zaczęła sięgać po różne wieszaki. - Trzymaj - Wepchnęła mi je w ręce i popchnęła w stronę przymierzalni. Westchnęłam cicho i już nic się nie odzywając zaczęłam robić to, co robią normalne kobiety w sklepie z ubraniami. Na dobrą sprawę dawno nie byłam na takich zakupach, a parę nowych ciuszków mogło mi się w sumie przydać. Tym bardziej, że były całkiem niezłe.
      Byłam w trakcie przymierzania już trzeciej spódniczki i... szóstej? Ta, chyba szóstej bluzki, gdy nagle podsunięto mi pod nos wieszak z... Bardzo, ekhm, nieprzyzwoitą bielizną.
  - Berry...
  - O nie, nie, nie, kochana. Nie wypuszczę cię stąd dopóki nie pokażesz mi się w tym cacku.
Zerknęłam jeszcze raz na owe cacko. Czarny koronkowy stanik, wykrojone majteczki i seksowny gorset tego samego koloru. Cóż, typowo erotyczna bielizna.
  - Skarbie, pohamuj fantazje i przynieś mi lepiej mniejszy rozmiar tej pierwszej koszulki - odparłam znudzona. W momencie zasłonka została całkowicie rozsunięta, a ja spotkałam się ze zdenerwowaną miną koleżanki.
  - Mniejszy to ja ci mogę co najwyżej ten gorset przynieść - mruknęła tupiąc nerwowo nogą. Zaraz jednak na jej buzię wstąpił szatański uśmiech, a w oczach pojawiła się dziwna iskierka. - W sumie powinnam przynieść ci taki od razu, lepiej podkreśli cycki!
  - Nie, Berry, stój! - Chwyciłam rozentuzjazmowaną brunetkę za rękę i posłałam jej litościwie spojrzenie. - Na co mi taka bielizna?
  - No jak to na co? - Pokiwała wymownie brwiami. - Jestem pewna, że Slash będzie zachwycony!
  - Ala ja nie będę - wymamrotałam.
 - Och, nie byłabym tego taka pewna. Słuchaj, masz świetną figurę, jestem przekonana, że w tym wdzianku będziesz seksowniejsza niż niejedna modelka! Sama się sobie spodobasz! Mówię poważnie. Wiesz jak mi samoocena wzrasta w tego typu bieliźnie?
  - Berry... - Wyszeptałam chcąc dać jej do zrozumienia, że mówi ciut za głośno i wiele osób, w tym mężczyzn, patrzy się w naszą właśnie stronę. Brunetka jednak nie wzruszona kontynuowała swoją przemowę.
  - A żebyś widziała minę Stradlina! Ślini się jak pies. - Zaśmiała się. - W takim czymś. - Tu pomachała mi bielizną przed twarzą. - Możesz okręcić sobie faceta wokół małego paluszka. Ba, mało tego. Im to jak najbardziej pasuje. Bezbronni, podnieceni...
  - Berry, litości! Nie chcę już tego słuchać! - Przerwałam jej, choć chcąc nie chcąc musiałam parsknąć śmiechem. Dziewczyna wyszczerzyła się do mnie i zanim zdążyłam się zorientować, ta już podmieniła wieszaki i podała mi mniejszy rozmiar.
  - Nie chcę się wtrącać. - Odchrząknął jakiś facet, którego żonka przebierała się chyba obok, a on już od parunastu minut koczował pod jej przymierzalnią. - Ale popieram pani koleżankę. - Dodał znacznie ciszej i puścił mi oczko.
 - No widzisz! - Rzuciła zadowolona i tym razem szybko zarzuciła zasłonę. Zerknęłam jeszcze raz na bieliznę i stwierdziłam, że cholera, jest rzeczywiście zajebiście seksowna.
      Ze sklepu wyszłam z trzema wielkimi torbami, w których znajdowało się parę koszulek, skórzana spódnica, nowa kurtka dżinsowa i... Tak, kupiłam to "cacko". Mało tego, dałam namówić się jeszcze na kabaretki.
  - Boję się pomyśleć co ty mi wciśniesz przy następnych zakupach - mruknęłam spoglądając kątem oka na widocznie dumną z siebie brunetkę.
Musiałam przyznać, że naprawdę uwielbiałam tą laskę i cieszyłam się, że była z nami w trasie. Cieszyłam się, że w ogóle udało jej się zejść ze Stradlinem. Może i nie łączyła mnie z nią tak duża więź jak z Julie, ale traktowałam ją jak siostrę, z którą można pogadać na każdy temat. I doprawdy nie wiem jak wytrzymałabym na tej trasie bez jej obecności. Przebywanie z samymi facetami, nie licząc tych tępych panienek, które wiecznie się koło nich kręciły i z którymi nie dało  się przeprowadzić żadnej sensownej rozmowy, byłoby dla mnie zbyt dużym wyzwaniem.
 - To jak, kiedy zaprezentujesz się w tym Hudsonowi? - Szturchnęła mnie łokciem w bok.
  - Na pewno nie dzisiaj. Nie zasłużył.
 - Dobrze, podoba mi się to. - Zaczęła rozbawiona. - Trzeba być stanowczą!
W rzeczy samej. Najpierw go opieprzyłam, a teraz miałabym wyskoczyć przed nim w seksownym wdzianku, automatycznie zachęcając go do... zabawy? Myślę, że mógłby mieć ciekawą minę.
  - Tylko nie każ mu czekać za długo. 
     










~Z perspektywy Stevena~


        Kolejne nowe miasto, kolejny nowy bar, kolejne nowe dziewczyny - to było motto, jeśli w ogóle te słowa można nazwać mottem, mojego przyjaciela i stwierdzić muszę, że zaczęło mi się ono chyba udzielać. Już nie marudziłem jak wcześniej gardząc przy tym pierwszymi lepszymi panienkami, nie, nie. Steven Adler wrócił do gry i był gotów wydymać całe miasto! No, rzecz jasna pomijając część reprezentowaną przez płeć męską. Czyli jakieś pół miasta. Tak, byłem gotów wydymać pół miasta.
A moje wcześniejsze zachowanie? Duff, jeden z moich najinteligentniejszych kumpli, wszystko mi wytłumaczył. To była po prostu chwila niedyspozycji i słabości, spowodowanej głupim zauroczeniem, do którego pod żadnym pozorem nie mogłem się przyznawać. McKagan powiedział mi, że facet nie ma prawa się zakochiwać jak głupia nastolatka. A jak już to zrobi (tak, jemu też się to zdarzyło), ma jak najszybciej wyzbyć się wszelkich uczuć i wrócić do normy - czyli do bycia typowym gościem z typowymi potrzebami. W końcu to budziło szacunek i poważanie wśród innych kolesi i co według mnie najważniejsze - wabiło panienki.
  - Wiesz, Steven... Takie chwile słabości to tak naprawdę zdarzają się każdemu... Nawet tym najlepszym - wybełkotał basista trzymając w dłoni dwudziesty już kieliszek wódki.
  - Nawet tobie? - Zapytałem pełen zaskoczenia.
 - Nawet mi. - Przytaknął, a ja z wrażenia oparłem i tak opadającą już głowę o rękę. - Ale mam na to świetny sposób. - Dodał i przed zdradzeniem mi go, wypił to co miał do wypicia. - Trzeba oddawać się samym przyjemnościom.
     Od dłuższego czasu nic innego nie robiliśmy. Piliśmy, pieprzyliśmy, wdawaliśmy się w bójki z lokalnymi fagasami. Tak, to też sprawiało nam przyjemność. Szczególnie, że zwykle wychodziliśmy z owych bójek zwycięsko. No... Może nie wtedy gdy na naszą dwójkę przypadała cała ich banda. Ale! Wtedy zawsze udawało nam się uciec. Uznajmy to za sukces.
W każdym razie wyparowały ze mnie wszelkie uczucia względem panny Nathalie i odtąd była dla mnie jedynie głupią gówniarą, która postanowiła najwyraźniej spaprać sobie życie.
Istniała też możliwość, że od dłuższego czasu nie trzeźwiałem, stąd też wydawało mi się, że dziewczyna nic już dla mnie nie znaczy a było na odwrót, ale teraz i tak nie miałem szans przekonać się jak to naprawdę z tym jest.
  - Polej bracie. - Duff nadstawił kieliszka, a ja posłusznie napełniłem go czystą.
  - Wiesz, jak zobaczyłem cię pierwszy raz, to za zwrócenie się do mnie 'bracie', obiłbym ci chyba mordę. - Zacząłem. Zaciekawiony McKagan kazał mi kontynuować. - Cholera, wyglądałeś jak jebany pedał! No wiesz, te kolorowe pasemka i ten dziwny płaszcz... - Na samo wspomnienie delikatnie się skrzywiłem.
  - Te, a myślisz, że ja jak cię pierwszy raz zobaczyłem, to nie miałem o tobie podobnego zdania?
Wytrzeszczyłem oczy.
  - Że niby ja? Gej? - Postukałem się palcem po czole.
  - No wybacz, ale twoja fryzura i ta siateczkowa koszulka, spod której wyłaziły kłęby twoich bujnych włosów wprawiły mnie w niemałe zakłopotanie - rzucił złowrogo. Nasza rozmowa prowadziła do ewidentnej bójki między sobą, ale skończyło się na wypiciu jeszcze jednej kolejki. W dodatku dosiadły się do nas dwie, atrakcyjne Kanadyjki, które bez dwóch zdań chciały, żebyśmy się nimi zaopiekowali. Tylko tego, udawały z początku niedostępne. Ale nie, nie. Nie z nami te numery.
Nie mieliśmy co prawda nic przeciwko rozmowom zapoznawczym, jednak ile można było gadać, prawda? Zapytane przez nas czym się zajmują, zaczęły opowiadać nam o swoich studiach i zaręczam, że po dwudziestu minutach miałem to w głębokim poważaniu. A Duff, sądząc po jego minie, chyba już znacznie wcześniej.
  - Fajnie się gadało, ale może przejdźmy już do konkretów. - Przerwał jednej w pół słowa i potarł dłońmi. Dziewczyny wymieniły się zdziwionym spojrzeniem, który po chwili przeniosły na nas.
  - No wiecie... - Zaśmiałem się nerwowo.
  - No nie wiemy. 
  - Bez owijania w bawełnę, gąski. - Wtrącił się basista.
  - Gąski? 
 - No tak. Dobrze wiemy, że wy macie nasze życie osobiste w dupie i spokojnie, bo my wasze też, więc zamiast się wzajemnie katować tymi nudnymi opowieściami, chodźmy do was albo do nas. Z tym, że nasz hotel jest daleko, uprzedzam. - Dokończył, a sekundę później trzymał się za czerwony policzek.
 - Hej, dziewczyny, to nie miało tak wyjść... - Próbowałem jakoś uratować sytuację. - On nie miał tego na myśli...
  - Właśnie, że miałem - odezwał się, na co ja kopnąłem go pod stołem w nogę.
Panienki skrzyżowały ręce i wbiły we mnie domagające się wyjaśnień spojrzenie. No to z powrotem zacząłem nas tłumaczyć, ale obserwując ich miny uznałem, że jedynie pogarszam sytuację.
  - To może w ramach przeprosin zajmiemy się waszymi potrzebami? - Wyszczerzyłem się krzywo.
Tak siarczystego policzka dawno mi nikt nie wymierzył.
Wróć.
Dwóch siarczystych policzków.
  - Mówiłeś, że Kanadyjki są łatwe! - Warknąłem ciągle trzymając się za miejsce bólu.
 - Bo tak kurwa słyszałem! - Odburknął i kopnął w kamień, który potoczył się parę metrów przed nas. Później to ja go kopnąłem i tak na zmianę. Do samego hotelu.
 - Słyszałeś?! Mówiłeś to tak, jakbyś znał setki Kanadyjek! - Nie zamierzałem kryć swojego zdenerwowania.
  - Jak setki, jak?! Gdzie w Seattle setki Kanadyjek, durniu?!
 - Tylko nie durniu! - Krzyknąłem i podskoczyłem, żeby dać mu w mordę.
Blondyn wybuchnął niepohamowanym śmiechem, bo cholera nie dość, że nie doskoczyłem, to jeszcze się poślizgnąłem i wyjebałem na plecy. Przestał głupio rechotać, kiedy podciąłem mu nogi i sam leżał na chodniku jak długi.
Zaczęliśmy się szamotać, pięści poszły w ruch, ale po paru minutach oboje doszliśmy do wniosku, że to nie ma najmniejszego sensu.
Zakopaliśmy topór wojenny w kolejnym barze.
Tym razem przyjemność skupiała się już tylko na piciu.
  - Żadnych Kanadyjek.
  - Żadnych!







~*~

Jestem zbyt zmęczona, żeby się tu rozpisywać, także "powiem" tylko tyle:
1) Kolejny rozdział już niedługo, mam teraz dużo wolnego czasu, więc w ciągu dwóch tygodni może uda mi się wrzucić ze dwa/trzy rozdziały.
2) Komentarze mile widziane! Chyba nawet zacznę na nie odpisywać każdemu z osobna, bo są w większości takie... no kochane, że aż głupio mi nie podziękować.
I chyba tyle.


Buzi!