piątek, 21 lutego 2014

Welcome to the Sunset Strip - część 39




rok 1987



Kamila:

        Rok. Rok czasu minął od kiedy pierwszy raz udałam się do nowej pracy. Cóż, jak widać zagrzałam u nich miejsca na dłużej. Czy mi się tam podoba? Nie mogłoby być inaczej. Wreszcie mój wyjazd do Los Angeles nabrał sensu. Mam świetną pracę, w której zajmuję się swoją pasją. Mam cudownych przyjaciół, którzy mimo że tak często wyprowadzają mnie z równowagi, to nie zamieniłabym ich na żadnych innych. Mam przystojnego faceta, który wieczorami grywa mi swoje gitarowe solówki. Czego chcieć więcej?
Czasami zastanawiam się tylko czy to nie jest zwykły sen? Ale przecież szczypałam się już tysiąc razy.
        Czy przez ten rok w naszym życiu zaszły jakieś większe zmiany? Nie wydaje mi się. Wciąż młodzi, piękni, zajebiści! I skromni, wiadomo. Chłopcy pracują zawzięcie nad swoją płytą. Nawet już wiedzą jak będzie się nazywać. Appetite for Destruction! Zdecydowanie w ich stylu. Jeszcze nie mają na koncie żadnego większego sukcesu, a już są obiektem westchnień praktycznie każdej kobiety. Ale na ten temat nie chce mi się wypowiadać.
Wracając do mojej pracy...
        Dzisiaj w miarę luźny dzień. Wolnym kroczkiem idę do biurowca, gdzie czeka na mnie mój gabinet. Tak, mój gabinet! Czyż to nie brzmi pięknie? 
Będę musiała poobrabiać kilka zdjęć, ale taka praca to przyjemność. 
Po niedługim czasie wjeżdżam już windą na odpowiednie piętro, żeby chwilę potem witać się z innymi pracownikami. Jeżeli chodzi o atmosferę, bywa z tym różnie...
  - Spóźniłaś się osiem minut. - Tak... To moja współpracownica - Lauren. Wysoka kobieta z poważnym wyrazem twarzy. Brązowe włosy zawsze upięte w idealny kok, do tego zielone, kocie oczy znajdujące się za szkiełkami okularów, cienkie usta, tak często wykrzywiające się w sztuczny uśmiech i zawsze elegancki strój z najdroższych sklepów. Ale nie to jest najważniejsze. 
Istotne jest raczej to, że Lauren uwielbia być zawsze na pierwszym miejscu. Oczekuje żebym traktowała ją jak swoją szefową, chociaż nie ma nawet takiego prawa.
Ale wiecie co? Toleruję ją i siedzę cicho. Staram się przynajmniej.  
  - Tak, spóźniłam się osiem minut, ale zauważ, że to moja sprawa. Jeśli będzie trzeba to zostanę dłużej - odpowiedziałam spokojnym tonem.
  - Punktualność to bardzo ważna cecha. Szczególnie przyda się nam jutro. - Poprawiła okulary na nosie i szybko zaczęła kierować się do swojego gabinetu. 
  - Ale o co chodzi z tym jutrem? - zapytałam, prawie że za nią biegnąc. Skubana zasuwała w szpilkach jak nikt inny. 
  - Dzwoniłam. 
  - Tak? Nie słyszałam telefonu. - Zdziwiłam się.
 - Za to któryś z twoich domowników słyszał. Przedstawił się jako twój alfons i zaproponował mi jakże interesującą ofertę. Podobno dobrze na tobie zarabia. Nie chwaliłaś się, że mieszkasz w domu publicznym - rzuciła z nutką ironii otwierając drzwi i wchodząc do środka. Stanęłam osłupiała w progu, a ta siadając za biurkiem na swoim skórzanym fotelu uśmiechnęła się do mnie sztucznie. 
  - No ja ich chyba zapierdolę - mruknęłam pod nosem. - Och, Lauren. Chłopaki robią sobie żarty, przecież wiesz. - Machnęłam ręką. Swoją drogą, ciekawe który to... 
  - Mniejsza z tym. Nie interesuje mnie twoje życie prywatne. Możesz nawet tańczyć w klubie ze striptizem. Wracając... Jutro mamy sesję z Aerosmith, także liczę na pełen profesjonalizm z twojej strony. W tym żadnych spóźnień. 
O Jezu... O Matko... O Boże... 
A E R O S M I T H ?!
  - A... A... Aerosmith..? Na... naprawdę? - ledwo co wydukałam. No nie powiem, szczena mi opadła. Na razie nasze sesje i wywiady opierały się głównie na nowych zespołach, które wydały z jedną, góra dwie płyty. Znane w mieście, ale niezbyt popularne w kraju. A tu Aerosmith? Zespół, który uwielbiają nie tylko Stany, ale cały świat? I w dodatku to zdjęcie wyląduje na pierwszej stronie? Umieram proszę państwa! 
  - Tak, naprawdę. Coś w tym niezrozumiałego? - prychnęła. Pf, teraz to nawet jej zły humor (który towarzyszy jej zresztą zawsze) nie był w stanie mnie zdenerwować. Wymamrotałam tylko, że na pewno przyjdę na czas i podreptałam do siebie. Chyba nie trzeba mówić, że w gabinecie odbył się taniec szczęścia zmieszany z okrzykami radości? 
Byłam akurat w trakcie stania na biurku i śpiewania 'Walk this way', gdy nagle usłyszałam czyjeś brawa. Z zaskoczenia... zleciałam na ziemię. 
  - Ała - syknęłam leżąc jak długa na podłodze. Nade mną stał Jason i śmiał się głośno. No tak, bardzo zabawne.
  - Nic ci nie jest? - spytał w końcu pomagając mi się podnieść.
  - Nie, wszystko gra... - Uśmiechnęłam się krzywo. Ale tak szczerze mówiąc... Tyłek mnie kurwa boli!
  - Nieźle się ruszasz. - Pomachał wymownie brwiami, a ja zrobiłam się na twarzy czerwona. - Przyszedłem życzyć powodzenia w jutrzejszej sesji i jeśli wszystko dobrze pójdzie, to możesz się przyzwyczajać do spotkań z prawdziwymi gwiazdami. 
  - Rany, dam z siebie wszystko! - zaręczyłam z podekscytowaniem. Mężczyzna zaśmiał się ponownie.
  - Jesteś urocza. - Westchnął, po czym jak gdyby nigdy nic wyszedł z pokoju. 
No cóż... Miło mi?
Och, chcę już jutro! Hm, pochwalić się już tym Julii i Gunsom czy poczekać aż wyjdzie magazyn? Aaa... poczekam! 








Izzy:

  - Axl, mam już dość. Poza tym umówiłem się z Lu. - Duff widać postanowił zaryzykować jako pierwszy. Cała nasza czwórka bacznie obserwowała teraz twarz naszego rudego przyjaciela w obawie przed najgorszym. Przed gniewem panicza Rose'a!
  - A więc jakaś dupa jest dla ciebie ważniejsza niż nasza pieprzona płyta, która zapewni nam pieprzoną sławę, co jest kurwa naszym pieprzonym celem, a zarazem pieprzonym marzeniem? - warknął przybierając kolor dojrzałego buraka. 
  - To nie jest jakaś dupa, tylko moja dziewczyna! A płyta płytą. Zauważ, że spędziliśmy w studiu całą noc i nie moja wina, że masz w chuj dużo energii. Pierdol się. - McKagan dzisiaj nie dawał za wygraną. Biedak dawno wódki nie pił. Organizm się buntuje. 
  - A to spierdalaj - rzucił obojętnie Axl. Blondyn chwycił za swój sprzęt i wyszedł z pomieszczenia. - Któryś jeszcze chce wyjść?
  - Ja to w sumie śpiący jestem. - Ziewnął Adler. 
  - Ja muszę się gdzieś przejść, bo nie wyrobię - dodał Slash. 
Axl pokazał tylko palcem drzwi. I tak całkiem miły gest z jego strony. 
Chłopaki z głupkowatymi uśmieszkami poszli w ślady McKagana zostawiając mnie sam na sam z rudzielcem. To co? Wypadałoby teraz z nim trochę pogadać. Ech... Czemu zawsze ja?
  - Słuchaj, stary. Spokojnie, mamy jeszcze do wydania płyty prawie trzy miesiące. Damy radę. A teraz, idź do Hell House, walnij się na kanapę, wypij piwo, obejrzyj jakiś meczyk. 
  - Ta... Masz rację. - Nie wierzę. Tak szybko poszło? No, no. Mistrz. - A ty? Też wracasz do domu?
  - Nie. Idę do Berry - odpowiedziałem. Rose tylko kiwnął głową, po czym chwytając za kurtkę wyszedł ze studia. Ja zresztą uczyniłem to samo, tyle że za kierunek obrałem sobie dom mojej dziewczyny. Długi spacer i w końcu zdyszany stałem pod jej drzwiami. Zapukałem parę razy, ale zauważając, że drzwi są otwarte nacisnąłem na klamkę i wszedłem do środka.
  - Berry? - zawołałem. 
  - U góry jestem! - krzyknęła. Nie ściągając nawet butów przeskakiwałem po dwa schodki, aż wreszcie znalazłem się na piętrze. Szybko odszukałem brunetkę w jednym z pomieszczeń.
Dziewczyna klęczała przed jakąś kartką i z wyciągniętym językiem dokańczała nowy obraz.
  - Cóż za skupienie... - Zaśmiałem się z jej miny.
  - A no... - mruknęła. Wykonała może jeszcze z trzy ruchy pędzlem i szybko podniosła się z ziemi. 
  - Z tym malarstwem to ty tak na poważnie? - zapytałem przytulając ją na powitanie. 
  - Nie... Chyba nie. Z obrazów nie wyżyję. Ale dobrze mieć jakąś pasję, prawda? - Uśmiechnęła się pogodnie i cmoknęła mnie w usta.
  - Ależ oczywiście. A teraz zdejmuj ten fartuch i idziemy na spacer - nakazałem.
  - Tak jest! - Zasalutowała z pędzlem w dłoni, po czym zbiegła na dół. W miarę szybko przebrała się w jakiś luźny T-shirt i mogliśmy wychodzić. 
        Muszę przyznać, że pobyt na odwyku dobrze mi zrobił. Dobrze NAM zrobił, naszemu związkowi. Byłbym kompletnym idiotą, gdybym rzeczywiście spędził wtedy te dwa tygodnie u kolegi zamiast w ośrodku. Przykre zdarzenie, jakim była śmierć znajomego Julie, a potem jej błagania, abym dał sobie jednak pomóc dały mi do myślenia. Nawet nie wyobrażacie sobie jak między mną a Berry świetnie się teraz układa. W całym swoim życiu nie byłem jeszcze tak szczęśliwy. 
  - O czym tak myślisz? - Wyrwała mnie z zamyślenia. 
  - O nas. 
  - A dokładniej? - spytała zaciekawiona. Objąłem ją mocno ramieniem i cmoknąłem w czoło. 
  - O tym, że jestem cholernym szczęściarzem, że cię mam. 
  - Serio? - Wyszczerzyła się.
  - Serio, serio. - Pokiwałem wymownie brwiami i zatrzymując się na chwilę, czule musnąłem jej usta. 
I w tym jakże cudownym momencie musiał pojawić się on?!
  - Berry, chodźmy w inną stronę - zacząłem zmieszany. 
  - No okej, ale czemu? - Odwróciła się i zerknęła na faceta, który od dłuższej chwili się nam przyglądał. - Znasz go? 
  - Co? Nie. - Skłamałem. Dziewczyna chciała mnie zasypać kolejnymi pytaniami, ale szybko złapałem ją za rękę i pociągnąłem w innym kierunku. Na szczęście mężczyzna nie poszedł za nami, a Berry w końcu odpuściła. 
Cóż... O jednym fakcie jej nie wspomniałem. 
Wciąż jestem dealerem.  








Steven:

       Jak zwykle nie miałem nic do roboty. Nudne czasem to moje życie, nie przesadzam. Jak nie ćpanie, to ruchanie przypadkowych dziewczyn. Jak nie ruchanie, to chlanie. Jak nie chlanie, to nagrywanie w studiu. Chociaż nie. Wszystkie te rzeczy najczęściej robię naraz. 
Ale męczy mnie takie w chuj nieprzyjemne uczucie, że gdybym sobie tak teraz zniknął, to nikt by się tym nawet nie przejął. Zresztą, sprawdzimy. 
  - Ekhem. Wychodzę. Nie wiem kiedy i czy w ogóle wrócę - zakomunikowałem poważnym tonem stając nad rozwalonym na kanapie towarzystwem. 
  - Okej, to przynieś pizze - wymamrotał Slash nawet nie odrywając wzroku od ekranu telewizora. 
  - Z podwójnym serem - dodała Julie.
Ja wam dam kurwa pizze! Teraz to się naprawdę zdenerwowałem. Moje przeczucia się potwierdziły. Spojrzałem na nich pogardliwym wzrokiem, czego pewnie i tak ci obojętni, bezuczuciowi ludzie nie zauważyli i wyszedłem z naszej rezydencji trzaskając przy tym głośno drzwiami. Tak być nie może! 
Co ja jestem? Chłopak na wysyłki? Nikt, ale to nikt mnie w tym domu nie docenia. Ba! Zamiast podziękowań za moje czyny każdy mnie tylko opierdala! O, weźmy taką sytuację sprzed roku. Izzy był wtedy na odwyku, a ja łaziłem ze Slashem do tego ośrodka i przemycaliśmy mu narkotyki. Czy to nie chore? 
Jednego dnia Saul nie miał zbytnio czasu, więc sam miałem Stradlinowi coś zanieść. Nie mogłem przecież niszczyć swojego kumpla! Przesypywałem więc do woreczków mąkę, a kokainę sam wciągałem. Rany, jaką mi tamten aferę zrobił. Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że zorientował się dopiero trzeciego dnia. Taki niby znawca. Ale wracając, awantura była przednia. Nikt nie pomyślał o tym, że zrobiłem to dla jego dobra! Mniejsza z tym. Nie będę zatrącał sobie nimi głowy. 
Idę. Gdzieś. Przed siebie. Spuściłem tylko swój kudłaty łeb w dół i spoglądałem na moje białe adidasy, które nieprzyjemnie skrzypiały na każdym zrobionym przeze mnie kroku. 
Dopiero po jakichś dwudziestu minutach uznałem, że warto by podnieść głowę do góry i zobaczyć w jakim to miejscu się znajduję. Ośrodek odwykowy? A co mnie tu zaniosło? Nie jest chyba ze mną aż tak źle, no nie? Heroiny nawet jeszcze nie próbowałem, jako jedyny z Gunsów,  więc to czysty przypadek.
Tak czy siak podszedłem bliżej krat i przyciskając do nich twarz zacząłem spoglądać na ludzi znajdujących się w środku. W sumie, nic nadzwyczajnego. Izzy chyba miał rację. Psychiatryk to to nie był. Ludzie jak najbardziej normalni. No może z wyjątkiem jednej osoby. Cholera, mam wrażenie, że już ją gdzieś widziałem. A tak! Przecież jak odwiedzaliśmy Stradlina to ona już tu była. Rok już tu siedzi? Chociaż rzeczywiście wygląda jak osoba potrzebująca pomocy. 
Blada jak ściana siedziała teraz na ławce i spoglądała tępo w jeden nieokreślony punkt. Co dziwne, ani drgnęła. Można by ją wziąć za posąg. Tylko jej długie kruczoczarne włosy co chwila powiewały na delikatnym wietrze. Poczułem nagłą chęć wyprzytulania tej dziewczyny. I to ogromną chęć. W tym właśnie momencie tajemnicza nieznajoma podniosła na mnie swój wzrok. Jej duże, ciemne oczy przeszywały mnie teraz na wskroś. Cholera. I co tu teraz robić? Długo się nie zastanawiając posłałem jej swój serdeczny uśmiech. I nie uwierzycie! Odwzajemniła go! Co prawda był dużo delikatniejszy, ale ogarnęło mnie takie miłe uczucie. 
Kiedy nabrałem nieco więcej odwagi machnąłem dłonią, mając nadzieję, że do mnie podejdzie. No i znowu się udało. Podeszła. Wolnym, niepewnym krokiem, ale podeszła. Ba, stanęła tak blisko mnie, że poczułem jej oddech na swojej twarzy. 
  - Cześć - zacząłem i przyłożyłem rękę do krat. 
  - Cześć - odpowiedziała prawie, że szeptem i dotknęła moich palców. 
  - Jestem Steven. A ty? 
  - Nathalie.
 - Ładne imię. Pasuje do ciebie. - Przechyliłem głowę lekko w bok i posłałem jej kolejny ciepły uśmieszek. 
  - Dziękuję. - W jej głosie wyczuwałem ogromną nieśmiałość, ale postanowiłem temu jakoś zaradzić.
  - Pewnie dziwisz się czemu jakiś obcy facet do ciebie zagadał, nie? Ja w sumie też się sobie dziwię, ale... - I tu musiałem przerwać. Właśnie, co ja tu robię? Zmarszczyłem więc brwi i zacząłem nad tym intensywnie myśleć. 
  - Jesteś jedyną osobą, do której odezwałam się od ponad dwóch tygodni - odezwała się. Spojrzałem na nią zaskoczony, a ta tylko wzruszyła ramionami i zaczęła miętolić w dłoniach rękawy swojej koszuli. 
  - Nie wiem czy powinienem pytać, ale czemu jesteś tu już tak długo? - zapytałem, a ta zrobiła lekko wystraszoną minę.
  - Skąd... skąd wiesz?
 - Spokojnie, nie śledzę cię. Po prostu widziałem cię tu rok temu kiedy odwiedzałem kumpla. Brunetka skinęła głową w geście zrozumienia. 
  - Bo widzisz, jestem takim trochę... bumerangiem. Cały czas tu wracam. Nie potrafię poradzić sobie z uzależnieniem. Ćpanie to jedyne co mi zostało. Och, nieważne. - Machnęła ręką. - Nie będę ci pieprzyć o swoim życiu. 
  - Ale ja chcę żebyś pieprzyła! - Cholera, dziwnie to zabrzmiało. Nathalie zaśmiała się tylko dźwięcznie i spojrzała na mnie rozbawiona. Słodki Jezu, jaki ona ma cudowny śmiech. Tak. Chcę ją kurwa przytulić. No nie wytrzymam. 
  - Mój tata był narkomanem. Moja matka była narkomanką. To ja też najwidoczniej musiałam nią zostać. Szkoda tylko, że nawet nie miałam okazji ich poznać. Oddali mnie ciotce na wychowanie, bo podobno nie mieli czasu na dziecko. Zawadzałam im, tyle. A ciotka to suka. Pewnie cieszy się, że tu jestem. Po co jej gówniara i jej problemy? Przez nią stałam się jakaś taka... Sama sobie obca. - Zamrugałem kilkakrotnie, bo nie za bardzo wiedziałem o co jej chodzi. - Nic mnie nie cieszy. Nie mam perspektyw ani planów na życie. Siedzę na tej pierdolonej ławce dzień w dzień i zastanawiam się po co ja kurwa jeszcze żyję! - Podniosła głos i uderzyła dłońmi z całej siły w bramkę. Wzięła kilka głębszych oddechów, po czym przeklęła pod nosem.   - Wybacz, ja... Ugh, jestem dziwolągiem - jęknęła i szybkim krokiem zaczęła się oddalać.
  - Stój! Proszę! - zawołałem. Zatrzymała się w miejscu i delikatnie odwróciła głowę w moim kierunku. Znów do mnie podeszła. 
  - Nathalie, ile ty masz lat? - spytałem widząc, że powoli zaczyna się uspokajać. 
  - Prawie osiemnaście. Na razie gówno mogę. - Uśmiechnęła się ironicznie. 
  - Chcę w takim razie zostać twoim starszym bratem!  
Brunetka uniosła jedną brew do góry. 
  - Jesteś jakiś popierdolony, Steven. - Uniosła jeden kącik ust do góry. 
  - Dzięki. - Odwzajemniłem uśmiech. 
Długo tak jeszcze staliśmy przed sobą i patrzyliśmy sobie prosto w oczy. 
I przez ten cholernie krótki czas doszedłem do wniosku, że pomogę tej dziewczynie. Pomogę i chuj. Bo kto ma ją nauczyć cieszenia się z życia jak nie ja?
  - Siostro? 
  - Tak, bracie? 
  - Pomogę ci. 








Slash:


       Dłużej nie mogłem zaprzeczać temu uczuciu. Nie będę w końcu okłamywać samego siebie. Zakochałem się w niej. Tyle razy przechodziłem obok tej cudownej istoty i za każdym razem serce biło mi wtedy szybciej. Postanowiłem więc wziąć sprawy w swoje ręce. Trudno, inni będą musieli to zaakceptować. Za bardzo mi na niej zależy. 
Nacisnąłem na klamkę i wszedłem do sklepu. Odgarnąłem jeszcze moje piękne loki z czoła, po czym podreptałem do lady.
  - Yym... dzień dobry - wymamrotałem. Ekspedientka, która stała do mnie teraz tyłem ustawiając coś na półkach odwróciła się gwałtownie i lekko uśmiechnęła.
  - Dzień dobry. W czym panu pomóc? 
I tak to się zaczęło... 
Nie wiem ile czasu spędziłem w tym sklepie. Wiem tylko, że radość nie pozwalała mi się na niczym skupić. Byłem tak podekscytowany i zniecierpliwiony, że czas magicznie się wydłużał. Ale wreszcie z pełną satysfakcją wracałem do Hell House. To znaczy... wracaliśmy.  
  - Teraz skarbie przedstawię cię moim znajomym. Tylko bądź grzeczna. - Zaśmiałem się łobuzersko i wkroczyłem z nią do rudery. Tak jak się spodziewałem. Pierwsza reakcja na widok Liz - pisk. 
  - Slash, co to kurwa jest?! - wrzasnęła Camille robiąc parę kroków w tył. 
  - O... a co to za słodziak? No cześć mała - mruknął Rose podchodząc do nas i nachylając się nad Liz dotknął ją delikatnie. Axl ją polubił, jest moc! Zostało tylko pięć osób do przekonania. Bo pies się nie liczy. 
  - Spokojnie, Cam. To jest moja nowa koleżanka. - Wyszczerzyłem się i zdjąłem sobie węża z szyi. 
  - Błagam. Powiedz, że ten gad nie będzie z nami mieszkać - powiedziała zrozpaczonym głosem Julie chowając się za plecami Duffa. 
  - O tym zadecyduje demokracja! - No a jak? - Zrobimy głosowanie i po sprawie. Poza tym... Ona nie jest groźna. Polubicie ją. 
  - Jest jadowita? - zapytała szatynka.
  - Nie. To wąż dusiciel - Uspokoiłem ją. Nie wiem dlaczego, ale moja dziewczyna najpierw parsknęła śmiechem, a potem zaczęła płakać. Pewnie ma okres. 
  - Czym się żywi? - Wywiad kontynuowała blondynka.
  - Głównie to myszami. Ale spoko, w sklepie zoologicznym sprzedają. Nie będziemy musieli chodzić na łowy. - Zarechotałem. Cóż, humor im się chyba nie udzielił. Ale to już nie moja wina! 
Nie trzeba chyba mówić, że przez kolejne dwie godziny następowało uspokajanie dziewczyn i przekonywanie ich o tym, że Liz jest niegroźna. 
Poza tym, dokupię jej jutro terrarium, bo dzisiaj zabrakło mi kasy. 
Z chłopakami za to nie miałem żadnych problemów. Izzy nawet zasugerował, że może wreszcie pozbędą się mopsa. No co? Chłopak ma rację. To jak mysz wygląda, tylko trochę większe. Dobrze, że Steven tego nie słyszał, bo już bym miał kolejny głos na 'nie'. A właśnie, gdzie ten idiota się podziewa? Miała być pizza. 
I w tym momencie wpadł do środka z wyszczerzem na ryju. 
  - Gdzie pizza? 
  - Jaka pizza? - Podniósł jedną brew do góry. Zaraz jego wzrok powędrował na Liz, po czym zrobił dziwną minę. - Wąż? Po co nam do cholery jasnej wąż? 
  - A po co nam do cholery jasnej mops? - odpowiedziałem pytaniem na pytanie.
  - Jezu... Chyba mi nie powiesz, że... Eddie?! - Spanikowany zaczął rozglądać się po domu nawołując psa. 
  - Żyje. Jeszcze... - Drugie słowo wypowiedziałem nieco ciszej. - Steven. Tak jak tobie zależy na tym małym pomarszczonym stworzeniu, tak mi zależy na Liz. Proszę, stary... - wymamrotałem wbijając w niego pełen prośby, nadziei i rozpaczy wzrok! Specjalnie włosy odgarnąłem. 
Steven zaczął nerwowo tupać nogą. Następnie przymrużył powieki i zaczął gapić się na moją słodką dziecinkę. Zabijał ją wzrokiem! 
  - Okej... Niech zostanie...
  - No, wiedziałem, że się dogadamy. - Poklepałem go po plecach.
  - Ale pod warunkiem, że będzie trzymała się z daleka od Eddiego. Niech go tylko ruszy to wezmę nóż i osobiście poćwiartuję twojego pupilka na kawałki. - Uśmiechnął się serdecznie i rzucił się na kanapę. Dobre i to. Ale dla bezpieczeństwa, może warto pochować noże? A tymczasem trzeba się zastanowić, gdzie Liz spędzi dzisiejszą noc.
  - Ale ten gad śpi dziś w ogrodzie! - rozkazała Camille. 
Jasne. 





Julia:

       Jeszcze tylko jedno muśnięcie warg szminką i... gotowe! Mogę wychodzić. Sięgnęłam  tylko po swoją torbę i ruszyłam w ciemne uliczki Miasta Aniołów. Muszę przyznać, że przywykłam do pracy w klubie. Wcześniej wciąż na nią narzekałam, każda godzina spędzona na obsługiwaniu klientów w tej obcisłej szmatce na tyłku wyprowadzała mnie z równowagi, a teraz mi to szczerze powiedziawszy zwisa i powiewa. Ważne, że mam kasę. 
Z taką myślą po niedługim czasie znalazłam się w The Troubadour. Przywitałam się z Berry cmoknięciem w policzek i ruszyłam na zaplecze w celu przebrania się. Naszykowana ruszyłam na podbój... stolików. 
         Po jakichś dwóch godzinach swoje stałe miejsce zajęli Gunsi wraz z Kamilą.
A, no i jeszcze Lucy. Nie wiem z czego to wynika, ale nadal ta dziewczyna nie pasowała mi do naszego towarzystwa. Niby Duff mówi, że ona się zmieniła, poświęca mu więcej uwagi, nie ogląda się za innymi, a ja nadal nie mogę się do niej przekonać. Kamila zresztą podziela moje zdanie. Jednak nie zamierzam tego głośno komentować. To ich życie, nikt nie ma prawa im się do niego wpierdalać. Ja tym bardziej.    
  - Co państwu podać? - Westchnęłam podchodząc do nich. Wszyscy szybciutko złożyli zamówienia, które po chwili przyniosłam im z wielkim entuzjazmem. 
  - Za ile kończysz? - spytała Kamila uśmiechając się do mnie pocieszająco.
  - Jeszcze dwie godziny.
  - Mhm. To poczekamy na ciebie. 
  - Dzięki - odpowiedziałam krótko i ruszyłam do kolejnego stolika. Że też mi się wtedy studiów zachciało. Przydatne w cholerę. Dobra, koniec. Nie narzekamy! Zapierdalamy! 
        I tak mijała minuta za minutą. Wnętrze stawało się coraz bardziej zadymione, a towarzystwo coraz bardziej wstawione. Nic szczególnego. 
Do końca zostało mi może z jakieś pół godziny. Stałam teraz oparta łokciami o ladę i czekałam, aż barman zrobi zamówione drinki. Nagle poczułam jak ktoś delikatnie przejeżdża dłonią po mojej nodze. Odwróciłam się gwałtownie i zobaczyłam przed sobą przystojnego szatyna z miną typowego cwaniaka. A jakżeby inaczej. Kojarzyłam go, przychodził tu dość często i już nieraz rzucał w moją stronę wymowne spojrzenia. 
  - O której kończysz, mała? 
  - Za trzydzieści minut, a co? - mruknęłam. Czyżby szykowała się noc poza ruderą? 
  - Chyba mam wobec ciebie pewien plan - powiedział przygwożdżając mnie do lady. Już miałam się odezwać, kiedy koleś władował do mojej buzi swój język. 
Jeśli w łóżku jest tak samo dobry jak w wymianie śliny to myślę, że tą przelotną znajomość zaliczę do udanych. 
Kolegę chyba nieco jednak poniosło, bo po chwili poczułam na pośladkach jego dłonie. Nic sobie jednak z tego nie robiąc wczuwałam się dalej w sytuację. Trzeba sobie umilić to czekanie, nie?
Nie wiem ile sekund czy minut już minęło, ale czułam się dziwnie otępiała. 
Muzyka dudniła głośno w moich uszach, papierosowy dym drażnił mój nos, język obcego kolesia świdrował w moim podniebieniu. Ale nie narzekałam. Podobało mi się. 
Nagle jednak szatyn gwałtownie się ode mnie oderwał. To już mi się nie spodobało. Zdenerwowana otworzyłam zatem przymrużone dotąd powieki. 
  - Wystarczy tego. - A kogo moje oczy widzą? Axl Rose we własnej osobie! Szarpnął mojego "znajomego" za kurtkę i popchnął go w bok. 
  - Co się wpierdalasz? - warknął. 
  - Jesteś nachalny gościu, więc wara od niej - odpowiedział dziwnie spokojnym tonem Rose i zrobił parę kroków w moją stronę. Przez kilka sekund nie wiedziałam za bardzo co powiedzieć. Obydwoje spoglądali na mnie wyczekująco, a ja stałam jak ten kołek poprawiając co trochę włosy. 
  - Ej, mała. Powiedz temu idiocie, żeby stąd spierdalał - odezwał się w końcu tamten. 
  - Sam spierdalaj - prychnął Rudy i popchnął go tym razem mocniej, tak że poleciał na ścianę. Bogu dzięki, szatyn sobie odpuścił. Nie miałam ochoty na oglądanie żadnej bójki i rozdzielanie ich. 
  - Za pół godziny pod klubem, kicia - rzucił tylko i spoglądając jeszcze drwiąco na Axla poszedł wgłąb klubu.
  - Kicia? Kto to w ogóle jest? - Spojrzał na mnie jak na idiotkę. Nie mogłam być gorsza. Też spojrzałam na niego jak na idiotę. Nie było to jakoś trudne zadanie. Uhm, ciekawe czemu?
  - Nie twoja sprawa. Poza tym po co się w ogóle wtrącasz? - warknęłam na niego. Czas najwyższy się odezwać. Zdezorientowana mina chłopaka dodała mi jeszcze większej pewności siebie. 
  - Żartujesz teraz, no nie? 
  - Nie, mówię całkiem poważnie. Czy ja ci przeszkadzam jak podrywasz te wszystkie cizie? Nie. Więc ty mi też nie przeszkadzaj. Facet nie był nachalny tylko... 
  - Zmieniłaś się nie do poznania. - Przerwał mi. - Gdzie tamta dziewczyna z zasadami i szacunkiem do samej siebie? Bo od jakiegoś czasu nigdzie jej nie widzę. - Pokręcił głową. Cholera, nic nie piłam, a czuję się jakbym była po dobrej flaszce. O czym on do mnie mówi? Ja się zmieniłam? Gówno prawda. Jestem tylko może odrobinę pewniejsza siebie i dobrze się w życiu bawię. 
  - Kim ty kurwa jesteś, żeby mnie pouczać? Święty się znalazł. No pochwal się. Ile w tym miesiącu dup zaliczyłeś? Pewnie nawet nie pamiętasz, hm? - Ten jednak jakby puścił moją uwagę koło uszu. Zaczął rozglądać się po klubie, po czym wbił we mnie swój wzrok. W jego oczach wciąż widziałam tylko pogardę i wściekłość.
  - Nie powinienem ci tego mówić, ale powiem. Nic cię już od tych lasek co rucham nie wyróżnia. Zachowujesz się jak zwykła dziwka - wysyczał najbardziej jadowitym głosem jaki kiedykolwiek słyszałam, a ja odruchowo uderzyłam go w twarz. 
A on? On się nawet nie przejął. Odwrócił się na pięcie i wyszedł z klubu. Szybko dotarło do mnie, co się przed chwilą stało. Mina jakby mi zrzedła. Szczęka zaczęła dziwnie drgać, a oczy niebezpiecznie piec. 
Czyżby koniec walki? 
1:0 dla przeciwnika? 
Przegrałam? 
Po moich policzkach mimowolnie zaczęły spływać łzy. Poczułam się jak totalna szmata. 
Nie wiedziałam co się wokół mnie dzieje. Ktoś coś do mnie wołał? O jakieś zamówienie? Drinki? Nie, gówno słyszałam. Dla mnie był to tylko jeden wielki szum. Chwiejnym krokiem ruszyłam do łazienki. Podeszłam do umywalki, po czym opierając się o nią spojrzałam w lustro. Miałam je ochotę rozbić. 
  - Kogo ty kurwa udajesz? - szepnęłam, po czym doszczętnie się rozpłakałam. Potem nie wiem co się działo. Pamiętam jedynie, że Kamila próbowała dowiedzieć się co mi jest, a później chyba przyszedł Duff. Głowę zatrącała mi tylko jedna myśl. Jedna z najważniejszych dla mnie osób porównała mnie do dziwki. Co gorsza, ta osoba chyba miała rację. 
  - Julie, co się stało?
  - Co on ci powiedział?
  - Wracamy do domu?
  - Halo, Julie! Słyszysz co do ciebie mówimy?
  - Dlaczego płaczesz? Przestań, proszę.
Znowu robię z siebie ofiarę losu. A przecież tego nie chcę. Nie chcę, żeby się mną przejmowali. To nie ma sensu. Zasłużyłam sobie na taki stan. 
Ty głupia idiotko! Weź się w garść!
  - Ja... Nic się nie stało. Muszę się tylko przejść. - Pociągnęłam nosem i otarłam dłońmi mokrą od łez twarz. 
  - Chyba żartujesz! Jest już późno, nigdzie sama nie pójdziesz. - McKagan zmarszczył brwi i spojrzał na mnie niczym mój ojciec kiedy zajechałam pod dom na motorze z ówczesnym chłopakiem.
  - Jest dorosła, poradzi sobie. - Usłyszeliśmy za nami. W wejściu stała Lucy. Jej jakże serdeczny uśmiech skierowany w moją stronę doprowadzał mnie do szału, ale przynajmniej jako jedyna była chyba w stanie wpłynąć na blondyna. I miałam rację. Bez dalszych słów szybko przebrałam się w swoje ciuchy i wyszłam z Troubadour. Zmiana i tak kończyła mi się za kilkanaście minut. 
  - To co kicia. Jedziemy do mnie czy do ciebie? - No tak, zapomniałam. 
  - Kicia zmieniła zdanie. Poszukaj innej. - Wywróciłam oczami i ruszyłam przed siebie. Coś tam jeszcze za mną wołał, ale mało mnie to obchodziło. 
Teraz był czas tylko na jedno. Na przemyślenie sobie wielu ważnych spraw.