niedziela, 24 maja 2015

Wake up... time to die! [12]







~Z perspektywy Duffa~



  - Już jakby się goi... - Dziewczyna mruknęła nieśmiało i posłała mi krzywy uśmiech. - Naprawdę... Wygląda znacznie lepiej...
Machnąłem obojętnie ręką.
  - Daj spokój, nie pierwszy i nie ostatni raz dostałem po mordzie - rzuciłem wzruszając przy tym ramionami.
Szczerze? Byłem ostro wkurwiony. Dla faceta, WOLNEGO faceta, którego ulubioną rozrywką (poza piciem i graniem) jest wyrywanie panienek, śliwa pod okiem i z lekka przekrzywiony nos był fatalną sprawą.
Co prawda nabrałem wczoraj jakąś laskę, że biłem się z typem, który zaatakował bezbronną staruszkę i nie dość, że ową historię kupiła, to jeszcze była pod ogromnym wrażeniem mojego jakże bohaterskiego wyczynu, ale nawet ona nie miała ochoty iść ze mną do łóżka. Co tu kryć, wyglądałem obecnie jak wieśniak biorący udział w bójkach pod remizą. Podobałem się tylko jednemu babochłopowi spod monopolowego. Ale jej kuszący wąsik pod nosem i krzaczaste brwi (chociaż dla mnie wyglądały jak jedna wielka brew) raczej mnie nie przekonywały.
Byłem więc wkurwiony, ale starałem się nie dawać tego po sobie poznać. Przynajmniej nie w towarzystwie Camille. Szatynka strasznie się o to obwiniała, co nie miało sensu. Nie jej wina, że chłopak jest zazdrosnym burakiem, który zamiast pozwolić nam wytłumaczyć sobie zaistniałą sytuację wolał zasadzić mi od razu gonga. Ta, łatwo się chyba domyśleć o co chodzi.
Okej! Leżeliśmy razem na jednym łóżku, można było sobie coś pomyśleć. Ale na litość boską, w ubraniach! Dziewczyna nie zdjęła nawet butów i kurtki! Poza tym nie posuwałbym dziewczyny kumpla. To była święta zasada. Trochę pogwałcona przez jednego z naszej piątki, ale tamten to tamten. A ja to ja.
  - Nawet nie wiesz jak mi głupio. Mogłam iść normalnie spać do swojego pokoju, a nie zwalać ci się na głowę!
  - Mała, wyluzuj. Nie mam ci tego za złe. - Zaręczyłem ją i posyłając jej ciepły uśmiech objąłem ramieniem. Dziewczyna odwzajemniła mój gest i lekko się do mnie przytuliwszy pociągnęła nosem.
     Od jakiegoś czasu było mi jej okropnie żal. Hudson bowiem walił herę już nie sporadycznie, tylko nałogowo. A ona nie dość, że musiała to znosić, to jeszcze nad nim czuwała, żeby nie wykorkował. Udawała twardą, ale nie byłem na tyle głupi, żeby nie zorientować się jak to przeżywa. Nieraz przechodząc koło ich pokoju słyszałem szloch, ale... Ignorowałem to. Nie potrafiłem pocieszać. To znaczy, może i potrafiłem. Jeśli wiedziałem, że jest jakaś szansa na poprawę sytuacji. W kwestii Saula... Było trochę inaczej. Jasne, upominaliśmy go z chłopakami, sugerowaliśmy żeby może przystopował, ale ten śmiał się wtedy głupkowato i mówił, że przecież ma wszystko pod kontrolą. A nie miał już dawno.
Zresztą, jak niby nasze zdanie mogłoby na niego wpłynąć? Sami nie byliśmy święci. Jedynie jak Rose wpadał, żeby popracować nad nowymi kawałkami, Hudson robił krótką przerwę od dragów. Raz kiedy gitarzysta był kompletnie nawalony, a Rudy miał akurat napływ weny, dostał od niego taki opierdol, że przez dobry tydzień się do siebie nie odzywali. Groził mu, że wywali go z zespołu. Z jednej strony? Przesadził. Gunsi bez Hudsona to nie Gunsi. Ale z drugiej strony przynajmniej postawiło to Saula do pionu. Oczywiście nie na długo.
Teraz, gdy nasza praca nad materiałem zwolniła tempa, gitarzysta zaczął ćpać za dwóch. Pfu, za trzech. Do tego doszło pewne towarzystwo, o którym nie chciałem dziewczynie wspominać. Cóż, kryłem go. Po prostu go kryłem. Byłem między młotem a kowadłem i choć kompletnie mi się ten fakt nie podobał, nie miałem w planach tego zmieniać.
  - Będę już szła do pracy... - Szatynka wyrwała się z mojego uścisku i wycierając wierzchem dłoni pojedynczą łzę, która spłynęła po jej policzku ruszyła do wyjścia. Odprowadziłem ją smutnym wzrokiem do drzwi i kiedy zostałem na chacie już sam opadłem na kanapę.
Pilot w jedną dłoń, piwo w drugą, nogi na stół. Jakie problemy?











~Z perspektywy Camille~


     Znacie to głupie uczucie, kiedy staracie się zawzięcie o czymś NIE myśleć, a z tego wszystkiego myślicie o tym jeszcze więcej? Cholerna sprawa. W dodatku przestajecie zajmować się sprawami istotnymi, na przykład jak to było w moim przypadku - pracą. 
  - Pieprzony aparat - warknęłam pod nosem, kiedy mój sprzęt postanowił jeszcze bardziej umilić mi ten dzień i się zwyczajnie zaciął. - A pieprzę to!
  - Ktoś tu ma zły humor... - Usłyszałam za sobą pomruk, a potem lekki śmiech. Świetnie. Jeszcze mi tu jego brakowało.
  - A no ma - rzuciłam krótko i odwracając się przodem do Jasona posłałam mu zniecierpliwione spojrzenie. Palant zamiast się na mnie gapić mógłby powiedzieć czego chce i stąd spadać. 
  - W takim razie nie będziesz zainteresowana zrobieniem sesji panu Bowie? - Uniósł jedną brew do góry. 
Mimowolnie się uśmiechnęłam. 
  - Jasne, że będę! Kiedy?
  - Za tydzień.
 - No i świetnie. Do tego czasu postaram się chociaż trochę ogarnąć. - Ostatnie słowa wypowiedziałam już znacznie ciszej, ale mimo wszystko mężczyzna zdołał je usłyszeć i zaraz zaproponował mi szczerą rozmowę. Na którą może i miałam ochotę, ale czy z nim? Zwierzanie się szefowi ze swojego prywatnego życia nie miało raczej sensu. Tyle że Brown nalegał dalej.
  - Słuchaj. A może wyrwiemy się dzisiaj wcześniej z redakcji i pójdziemy razem na jakiś lunch? Znam fajną restaurację, niedaleko stąd. Co ty na to? - Zaproponował. 
 -  Uhm... Nie, raczej nie. Lauren nie byłaby zadowolona. - Odchrząknęłam i uciekając wzrokiem gdzie popadnie starałam się znaleźć sobie jakieś zajęcie. Co nie zmieniało faktu, że rzeczywiście wolałabym teraz siedzieć w knajpie i popijać wino.
  - Lauren wcale nie musi o tym wiedzieć. - Uniósł jeden kącik ust do góry i przejeżdżając jedną dłonią po biurku wbił we mnie wyczekujące spojrzenie. I chyba się na niego zapatrzyłam. Jego zachowanie po prostu mnie ciut no, zdziwiło. - Poza tym to tylko koleżeński lunch, nie kolacja przy świecach. - Dodał po chwili i prostując się jak na zawołanie przybrał poważny wyraz twarzy. Albo zmieszany. Albo to i to. 
  - Okej, chodźmy. - Jednak chęć na lampkę wina wygrała.





Parę godzin później...


   

     Lunch zmienił się w przystawkę, obiad, deser i kolację. Moja głowa zrobiła się od namiaru wina trochę ciężka, ale nie byłam pijana. Tylko odpowiednio wstawiona i odprężona.
Jason okazał się być świetnym rozmówcą. Naprawdę, poczułam się przy nim jak przy starym dobrym przyjacielu. Rozbawiał, słuchał, doradzał... W tym wszystkim był bardzo kulturalny i traktował mnie z szacunkiem, którego, kurcze, nie znałam. Nie żeby Hudson mnie nie szanował, nie o to chodziło. Ciężko było mi porównywać takiego Saula do Jasona. Gitarzysta jak już mnie gdzieś zabierał, to co najwyżej na piwo do baru. W międzyczasie klepał mnie w tyłek i mówił, że jestem najlepszą dupą pod słońcem. Romantycznie, wiem wiem. Natomiast sposób w jaki mój szef traktował kobiety... Inna bajka. Zaczęłam nawet troszkę zazdrościć Lauren takiego faceta. Tyle że gdzie Lauren, a gdzie ja? Sztywniara w drogich ciuchach, dystyngowana, sceptyczna. Byłam jej zupełnym przeciwieństwem, taką przynajmniej miałam nadzieję. Lubiłam swoje popaprane życie. Tylko czasami dawało mi po prostu w kość. 
  - On na ciebie nie zasługuje, wiesz? - Podsumował moje narzekanie. Ta, musiałam się w końcu komuś wyżalić. 
  - Tak myślisz? - Westchnęłam. 
 - Camille, jesteś piękną, młodą, ambitną dziewczyną. Potrzebujesz kogoś kto będzie cię wspierał, kto się tobą zaopiekuje. Nie na odwrót... Nie marnuj sobie życia przez takiego kogoś jak on. Dojdzie do tego, że kiedyś się obudzisz i zdasz sobie sprawę, że poświęciłaś kawał swojego życia i nerwów, na bycie z kimś, kto tak naprawdę interesował się głównie sobą. I narkotykami. Nie daj się tak traktować. Nie możesz... - Mężczyzna złapał mnie za dłoń i wbił we mnie zatroskane spojrzenie. Z początku poczułam jak dostaję na buzi wypieków, a potem... Potem się rozkleiłam. 
Zdecydowanie za dużo wina.
 - Mo.. Możemy stąd... Stąd wyjść? - Wydukałam pociągając co chwila nosem. Jason przytaknął krótko głową i zostawiając jeszcze pieniądze na stoliku, objął mnie ramieniem i ruszyliśmy do wyjścia. 
 - Przepraszam jeśli powiedziałem o słowo za dużo. Po prostu się o ciebie martwię. - Przytulił mnie do siebie. A mi znowu to wcale nie przeszkadzało. Ba, przyssałam się do niego i nie miałam ochoty puszczać. Oderwaliśmy się od siebie dopiero wtedy, gdy poczuliśmy na sobie zimne krople deszczu. 
  - Będę już wracać - mruknęłam.
  - Może cię odprowadzę? 
  - Nie trzeba, dam radę. Dziękuję ci za dzisiaj, dobrze się czasem komuś zwierzyć. -  Wkładając dłonie w kieszenie swojego płaszcza zerknęłam na czubki swoich butów. 
 - Nie ma sprawy. Zawsze możesz na mnie liczyć - odparł i unosząc moją głowę do góry cmoknął mnie w czoło. Wymieniliśmy się jeszcze ciepłymi uśmiechami i każde z nas ruszyło w swoją stronę.
     W domu zastał mnie ten sam widok co zawsze. Puste woreczki, porozsypywane tabletki o nie wiadomo jakim działaniu, strzykawki. I naturalnie sterta brudnych ciuchów. Slash spał już rozwalony na całym łóżku i tylko miarowe unoszenie się jego klatki informowało mnie, że z moim chłopakiem wszystko w porządku. Spojrzałam na jego twarz, na której malował się błogi uśmieszek. Złego diabli nie biorą, co?
Nie zastanawiając się długo chwyciłam za swoją poduszkę oraz koc i ruszyłam do pokoju Stradlina, który jak na razie stał wolny. Brunet został bowiem na dłużej w Nowym Jorku, żeby nacieszyć się towarzystwem Berry. Przynajmniej narkotyki zeszły u niego na drugi plan. Dziewczyna była dla niego zdecydowanie najlepszym lekarstwem. Szkoda, że ja nie mogłam takowym być dla Hudsona. 
Leżąc w łóżku rozmyślałam jeszcze trochę na ten temat. Zastanawiałam się z kim mój chłopak się teraz trzyma. Izziego, z którym to zwykle ćpał teraz nie było, a takich ilości narkotyków nie mógł pochłaniać sam. Nie było mowy. Steven? On był zwolennikiem zioła. Nie bawił się w twarde dragi. Zresztą, był teraz zajęty czym innym. Ilość fanek naszym chłopakom wzrosła, a ktoś musiał się nimi zająć. 
Duff... Nie, nie robiłby mi tego. Sam nawet na moją prośbę upominał go od czasu do czasu. Towarzystwo w jakim obecnie obracał się mój chłopak było mi zwyczajnie nieznane. Nic nie mówił. Po prostu wychodził z domu i wracał w środku nocy bądź nad ranem kompletnie naćpany. 
A ja głupia nie mogłam z tym nic zrobić. 










~Z perspektywy Axla~


  - Może wynajmiemy płatnego zabójcę? Raz, dwa i po kłopocie.
  - Chcesz mnie pozbawić tej przyjemności? Sam ją zabiję.
  - Karabinem maszynowym?
 - W sumie myślałem o jakimś bardziej drastycznym sposobie. No wiesz, tak to dostanie kulkę i po niej. A ja wolałbym się nad nią poznęcać. Może ją uduszę. Albo zwiążę, obleję benzyną i podpalę.
  - O! Ale najpierw zajmiemy się jej skarbuniem.
 - Racja, trzeba to zrobić na jej oczach. Zajmiesz się nim. Połowa satysfakcji musi należeć do ciebie.
  - To miłe, że o mnie myślisz. Dziękuję, tygrysku.
  - Ależ nie ma za co, króliczku.
Wymieniliśmy się ciepłymi uśmiechami.
Miło było posiadać osobę, z którą wiązało się tyle wspaniałych planów.
  - Kurwa! - Dziewczyna jęknęła głośno i ukryła swoją głowę pod poduszką. Biedactwo, nie wytrzymywało tego psychicznie. Przygarnąłem ją zatem do siebie i objąłem silnym ramieniem. Starałem się w ogóle nie patrzeć w jej załzawione oczy, które wręcz krzyczały: 'Zrób coś! Błagam!'. A przecież uczyłem się cierpliwości i opanowania. Jeden kącik ust w górę. Drugi kącik ust w górę. Trzy głębokie oddechy. Jesteś spokojnym człowiekiem. Nic, ani nikt nie jest cię w stanie wyprowadzić z równowagi. Nienawiść nie będzie tobą sterować.
 - Nosz ja pierdolę! Chuj mnie zaraz strzeli! Zajebię ci tego pierdolonego psa, słyszysz głupia suko?!
W odpowiedzi dały o sobie znać jeszcze głośniejsze wycia tej zasranej cziłały, którą najchętniej podtarłbym sobie tyłek, a następnie spuścił w klopie.
Nie minęło nawet pięć sekund, a już dołączyła do niej starucha ze swoimi wrzaskami i lamentem. 'Szatan! Szatan was opętał!'.
Julie zaczęła beczeć jak pojebana waląc głową w ścianę, ja rzucałem w sufit wszystkim co wpadło mi w ręce, tamten pies dostał jakiegoś szału, no kurwa, psychiatryk nie apartamentowiec! 
Jeszcze policji brakuje! No dalej suko, na co czekasz? Dzwoń! I po księdza jeszcze! Ustalcie termin twojego pogrzebu, chętnie przyjdę na stypę.
  - Ubieraj się, wychodzimy - rzuciłem w momencie gdy ostatnią rzeczą, którą mógłbym rzucić był telefon. Ostatnio już jeden rozwaliłem i powiedzmy, że tego zrobiło mi się żal.
  - Ale jakie wychodzimy? Jest... - Odkleiwszy się od ściany zerknęła na zegarek. - Czwarta w nocy! - Jej zdezorientowanie było doprawdy urocze.
  - A zaśniesz przy tym hałasie? Bo ja nie.
Dziewczyna jeszcze przez chwilę spoglądała na mnie ze zmarszczonymi brwiami, po czym pociągnąwszy nosem zeskoczyła z łóżka i zapalając nocną lampkę ruszyła w stronę szafy. Zaraz potem wciągaliśmy na nasze zajebiste tyłki dżinsy i zarzuciwszy na siebie po pierwszej lepszej bluzie i kowbojki wyszliśmy z mieszkania. Tak po prostu. 
   Wyglądaliśmy jak para przychlastów, para wkurwionych przychlastów, ale kompletnie się tym nie przejmując zaczęliśmy spacerować sobie po opustoszałym mieście.
W środku tygodnia ciężko było napotkać jakichś ludzi. Jedynie od czasu do czasu mijaliśmy rozbawione towarzystwo wracające z klubów. Głównie młodzi. Tacy za dwie godziny nie musieli wstawać do pracy.
  - Ej. - Szturchnąłem blondynkę, chcąc podzielić się z nią moją nagłą myślą.
  - No?
  - Wyobrażasz sobie jakby wyglądało nasze życie jakbyśmy byli takimi normalnymi, szarymi ludźmi? No wiesz, ja pracownik banku, ty zajmowałabyś się domem. Pobudka o ósmej, śniadanko przy gazetce, wiążesz mi krawat i wyganiasz do pracy. Potem wracam na obiad, potem idziemy na herbatkę do sąsiadów i prawimy o polityce. A w nocy kładziemy się do łóżka, sięgamy po okulary i książki, czytamy z godzinę, po czym życzymy sobie słodkich snów i idziemy spać. - Zakończyłem i wbiłem w nią wyczekujący wzrok. Julie z początku spoglądała na mnie jak na chorego, ale nie musiało upłynąć zbyt dużo czasu, żeby parsknęła głośnym śmiechem.
  - Rose, co ty pierdolisz? 
Och, zaraz tam pierdolę. Naprawdę naszła mnie taka myśl! Przecież gdybym te parę lat temu się nie zbuntował i poszedł na studia, na których tak bardzo widziała mnie moja matka, to moje życie wyglądałoby teraz pewnie tak jak to wcześniej opisałem. To mnie z jednej strony cholernie bawiło, a z drugiej... Przerażało. Gówno mnie obchodziło, że od początku miałbym kasę, nie musiałbym mieszkać w syfie i żebrać przed znajomymi o parę dolców. Miałbym kurwa pozamiatane. Kaplica do usranej śmierci. Nuda!
  - No odpowiedz. Nie wyobrażałaś sobie tego nigdy?
  - Nie musiałam. Miałam podobny widok na co dzień. Szczęśliwa, żyjąca tak jak należy rodzinka - mruknęła z prawie niewyczuwalną ironią.
 - I co, córeczka zboczyła na złą ścieżkę zaburzając owej rodzince harmonię? - Uśmiechnąłem się łobuzersko obejmując ją ramieniem.
 - Zboczyła. I Bogu dzięki - rzuciła z poddenerwowaniem i wyciągnęła z kieszeni paczkę fajek.
  - A żałujesz czasami? - Zapytałem po dłuższej chwili i zaciągnąwszy się jej szlugiem oddałem go jej z powrotem.
  - Nie - odpowiedziała bez zawahania. - A Bill Bailey? Zdarza mu się żałować? Jak to z nim jest, hm? - Słysząc swoje stare imię ścisnęło mnie nieprzyjemnie w żołądku.
  - Nie nazywaj mnie tak.
  - Czemu? - Zadarła głowę do góry i spojrzała na mnie badawczo.
 - Bo nie - warknąłem. Blondynka jakby speszona odwróciła wzrok w przeciwną stronę i postanowiła najwyraźniej trochę pomilczeć.
Dość często próbowała nawiązywać do mojej przeszłości. Zawsze wybierała odpowiedni moment i kiedy rozmowa schodziła na temat dzieciństwa wyskakiwała z jakimś mało wygodnym dla mnie pytaniem. A ja? Albo odpowiadałem bardzo ogólnikowo, albo w ogóle nic nie mówiłem. Ale ona nie drążyła wtedy tematu, nie naciskała na mnie. I to w niej lubiłem. Mimo, że wiedziałem jak bardzo interesuje ją moja przeszłość, potrafiła najwidoczniej odsuwać na bok swoją ciekawość i moje milczenie bądź bezsensowna odpowiedź jej wystarczały.
  - Billa Bailey już dawno nie ma. I nie, nie żałuję, że jestem teraz kimś innym - odezwałem się po paru minutach. Blondynka uniosła w zaskoczeniu jedną brew do góry, a ja posyłając jej nieco przepraszający uśmiech zacząłem się intensywnie zastanawiać nad tym, co mógłbym jej opowiedzieć. Nie mogłem palnąć ani za dużo, ani za mało. Coś jej się jednak należało. Ja wiedziałem o niej praktycznie wszystko. Spytałem, to odpowiadała. Nie miała przede mną tajemnic, więc czemu ja miałbym... Westchnąłem głośno.
Żeby to było takie proste.
  - Nie musisz mówić jeśli nie chcesz. - Pogłaskała mnie delikatnie po policzku.
  - Ale chcę. Znamy się już ponad dwa lata, chyba powinnaś co nieco o mnie wiedzieć.
  - No nie ukrywam, byłoby fajnie. - Zaśmiała się cicho.
 - To, że wychowywałem się w pieprzonej dziurze zwaną Lafayette już wiesz. - Skinęła głową. - O tym, że mieszkałem tam z ojczymem, matką i rodzeństwem przyrodnim chyba też.
  - Opowiedz mi o nich - odparła z wyraźnym zaciekawieniem. W środku nawet mnie to odrobinę cieszyło, że interesowało ją moje życie. Dawne, niedawne, zawsze coś.
  - No to tego... - Zacząłem chowając dłonie w kieszenie. - Stuarta i Amy pewnie kiedyś poznasz. Muszę ich w końcu do siebie zaprosić. Zawsze układało nam się dobrze, traktuję ich jak prawdziwe rodzeństwo. - Uśmiechnąłem się pod nosem. - Co do matki... Mam do niej żal. Od swojego syna zawsze wolała męża. W sumie mało ją interesowałem. Nawet jak mi przylał nie stawała w mojej obronie. Może i bała się, żeby jej nie zostawił.... Nie wiem. - Wbiłem wzrok w czubki swoich kowbojek i zamyśliłem się przez chwilę. - No a ojczym... Chciał nam zrobić wodę z mózgów. Wszystko było według niego kurwa złe! Muzyka, kobiety... Najlepiej jakby ludzie większość swojego czasu spędzali w kościele. Był pastorem, także nie dziw się, że bywałem na każdej mszy.
  - Jakoś nie potrafię sobie tego wyobrazić.
 - Wygrywałem konkursy biblijne. I śpiewałem w chórze kościelnym - odchrząknąłem. Nie trudno się chyba domyślić, że laska zrobiła wielkie oczy. - A jak w filmie zaczynali się całować to sami odwracaliśmy głowy. - Dodałem, żeby zobaczyć jej jeszcze bardziej zaskoczoną minę. Wyglądała nawet zabawnie. - Nie patrz tak na mnie, mówię serio! - Zaśmiałem się krótko.
  - Gdzie schowałeś tego grzecznego chłopca, hm? - Stanęła przede mną i zerknęła mi prosto w oczy. Wzruszyłem niewinnie ramionami.
  - Zwiał skurwysyn.
  - I dał w zastępstwie jeszcze większego?
  - Ej, no chyba nie jestem aż taki zły.
  - Trudno powiedzieć.
  - Ten skurwysyn zaraz kupi ci butelkę wina i zabierze na plażę.
  - Mów dalej...
  - Widziałaś kiedyś wschód słońca?
  - Raz, może dwa.
  - Ale tak kurewsko ładnego na pewno nie!
  - Przekonajmy się - mruknęła i wskoczyła mi na plecy. - A powiedz...
  - No?
  - Ten wschód słońca to nie jest czasem jakaś przykrywka?
 - Jak ty mnie dobrze znasz. - Westchnąłem i podnosząc ją wyżej przybrałem cwaniacki wyraz twarzy.









~*~

No, dodałam to wreszcie! Mam nadzieję, że Wam się podoba i nie jest znowu taki najgorszy, haha. 
Zresztą, zostawicie po sobie komentarze to się dowiemy!
A właśnie, ostatnio ktoś zapytał mnie na asku dlaczego nie odpowiadam na komentarze jak dawniej. Cóż... Zdajecie sobie pewnie sprawę z tego, że każdy z Waszych komentarzy mnie cieszy i za każdy jestem Wam ogromnie wdzięczna. Nie piszę każdemu z osobna 'dziękuję', bo wolę to robić w kolejnych notkach. Nie macie mi tego za złe, hm? 

Ps: Jeden konkurs dobiegł już końca, ale ten, w którym możecie wygrać zaprojektowaną przez siebie koszulkę jest wciąż aktualny! Bierzcie udział, kochani! 


Buzi!