czwartek, 11 grudnia 2014

Wake up... time to die! [8]







~Z perspektywy Duffa~



    Przeszukałem każdą możliwą kieszeń w celu znalezienia papierosów, ale dziś był najwyraźniej mój pechowy dzień. Nic nie szło po mojej myśli, nic. Poczynając od budzika, który nie raczył mnie obudzić (a raczej, którego zapomniałem nastawić, ale kto by się czepiał szczegółów), a kończąc na głodzie nikotynowym, którego nie miałem nawet jak zaspokoić. Przekląłem więc siarczyście narażając się tym samym pewnej samotnie spacerującej starszej pani, która nie dość, że wyzwała mnie od niewychowanych ćwoków i marginesów społecznych, to przyjebała mi jeszcze swoją laską w plecy. Pomijając już jej zachowanie w stosunku do mojej biednej, pokrzywdzonej osoby, kto normalny wychodzi na spacer o pieprzonej ósmej rano?! Dla mnie to była jeszcze noc, a idealną porą na pobudkę była jakaś piętnasta. Ewentualnie siedemnasta, kiedy poprzedniego dnia zabalowało się nieco bardziej niż zwykle. 
No ale kontynuując... Starsi ludzie muszą mieć naprawdę nudne życie. Walnęłaby sobie taka babcia z pięć kielichów na noc to by spała jak ta lala. Ale nie to nie. Przynajmniej nie czułem się teraz jak w istnym horrorze z opuszczonym miastem w scenerii. Poważnie, Los Angeles było o tej porze jakby uśpione. Budziło się dopiero nocą, żeby zatracić się w alkoholowo-narkotykowej zabawie z ludźmi wiecznie głodnymi wrażeń i obudzić się kolejnego dnia z kacem mordercą. I tak wkoło. Poranek był więc chyba czasem trzeźwienia naszego Miasta Aniołów, którym niewątpliwie spod aureolek wystawały rogi. 
      Mniejsza z tym. Skupmy się teraz na mnie i jeszcze raz na mnie. Niewyspany, głodny i zły wlekłem się na dworzec, gdzie powinna już na mnie czekać moja przyjaciółka. Przyjaciółka, z którą nie widziałem się ponad rok i z którą nie paliło mi się spotkać. Nie wiem w sumie czym spowodowane było moje negatywne nastawienie do tego spotkania. Chyba po prostu podświadomość podpowiadała mi, że Kelly nadal może coś do mnie czuć i to mnie właśnie tak odstraszało. Związek z Lucy dał mi bowiem sporo do myślenia. Uznałem, że chrzanić związki i inne tego typu pierdolone sprawy. Wokół nas kręciło się zbyt wiele chętnych panienek, które bez problemu rozkładały przed nami swoje zgrabne nóżki, żeby zajmować się jakimiś bezsensownymi miłostkami. Nie byłem już gówniarzem, który jak szczeniak z jęzorem na wierzchu latał za dziewczynami i błagał je aby dały się namówić na randkę. Obecnie kobiety dzieliłem jedynie na dwie grupy: pierwsze z nich to te, które robiły za maszynki do robienia facetom dobrze, a drugie to przyjaciółki bądź znajome, z którymi można było pogadać przy piwie. I to by było na tyle. Dlatego też miałem nadzieję, że panna Clarck nie będzie próbowała wbić mi do głowy, że istnieje też trzecia grupa, gdzie dziewczyny owijają sobie chłopaków wokół małego paluszka, skradają im serca i bla bla bla. NIE. Ciotowaty McKagan już dawno poszedł się jebać. 
Zresztą, tak czy siak w tym momencie myśląc o Kelly miałem w głowie tylko jeden obraz. Ja duszący ją gołymi rękami. Nieważne, że to ona miała prawo być na mnie zła za to, że gdy znalazłem się już na dworcu byłem dobre czterdzieści minut po ósmej. To ja byłem zły, bo poświęciłem się dla niej i wstałem z łóżka. Cholera, zamieniałem się w egoistycznego, pieprzonego Rose'a. 
     Jednak wkrótce dotarło do mnie, że do Rudego jest mi bardzo, bardzo daleko. Ba, znowu było mi blisko do ciotowatego McKagana, do kilkunastoletniego wyrostka. Potrząsnąłem energicznie głową, ale na nic się to nie zdało. Wgapiać wgapiałem się w nią nadal, a serce jak wcześniej biło mi w szybszym tempie. 
McKagan, masz przejebane...




Przełknąłem ślinę i na lekko uginających się nogach podszedłem bliżej.
  - Kelly? - Zacząłem bardzo inteligentnym tekstem. Musiałem się jednak upewnić czy to ona, nie? Ostatnim razem laska miała czerwone włosy.
  - We własnej osobie. - Westchnęła głośno i podchodząc do mnie bliżej klepnęła mnie w ramię. 
  - Słuchaj, przepraszam cię za to spóźnienie, strasznie mi głupio, ale... - Nie dokończyłem, bo zaraz mi przerwała.
  - A weź się stary nie tłumacz. Samej jest mi głupio, że wyciągnęłam cię
z wyra tak wcześnie, ale twoja mama uparła się, że musisz mnie odebrać i nim zdążyłam się odezwać ona już do ciebie dzwoniła - odparła z głupawym uśmieszkiem, po czym wzruszyła delikatnie swoimi chudawymi ramionami. Wypadałoby cię podkarmić jakimś dobrym hamburgerem z soczystą wołowiną, na którą mój pusty żołądek ma również zajebistą chęć. 
  - Daj spokój. Chciałem cię odebrać - mruknąłem obejmując ją ręką. 
 - Ehe, poczekaj, bo uwierzę. - Parsknęła śmiechem, co szybko mi się udzieliło.
 - Dobra, zmieniając temat... Chodźmy coś zeżreć, hm? - Zaproponowałem wręcz błagalnym tonem. Zaraz zresztą z mojego brzucha zaczęły dobiegać dziwne odgłosy.
 - Jestem za! -  Zgodziła się i ochoczym krokiem ruszyła w...
 - Kelly, w drugą stronę. - Wykrzywiłem się w uśmiechu. Biedactwo przybrało zdezorientowaną minę.  
 - No to prowadź, wsioku - rzuciła w końcu. To zabawne, ale uwielbiałem jak mnie obrażała. Kurwa, McKagan!
 - No to za mną, płaskodupcu.
 - Ej! Masz przejebane! - Ach, i te cudowne, małe piąstki na moich plecach. Tak, brakowało mi jej.  












~Z perspektywy Camille~





  - Hej, Izzy. Nie widziałeś... - Urwałam w połowie zdania i na widok bruneta pokręciłam z politowaniem głową. - Stradlin, załamujesz mnie.
  - Jak masz mi prawić kazania i tak dalej to wiesz... - Wskazał palcem na drzwi i posłał mi niezbyt przyjemne spojrzenie. Jednak jego bezczelność ani trochę mnie nie zniechęciła. Musiałam nieco pomatkować i już. Gitarzysta przypominał bowiem obraz nędzy i rozpaczy. Te same ciuchy od dobrych dwóch tygodni, tłuste włosy, podkrążone oczy, zapadnięte policzki. W dodatku zrobił się biały jak ściana. A oparami z heroiny jebało już nie tylko w jego pokoju, ale i na całym parterze.
  - Kiedy ostatnio stąd wychodziłeś? - Zapytałam rozglądając się po zasyfionym pomieszczeniu. Mimowolnie przełykałam ślinę na widok porozrzucanych strzykawek i pustych już woreczków.
  - Wczoraj, do łazienki.
  - A kiedy ostatnio coś jadłeś?
 - Też wczoraj - odparł obojętnym tonem i pokazał mi papierek po krakersach.
  - A kiedy się na przykład myłeś?
  - A co to, przesłuchanie? - Prychnął, po czym zaczął się obwąchiwać pod pachami. - Nie jest źle.
Uniosłam wzrok ku górze. Boże, z kim przyszło mi żyć?
  - A ja ci powiem, że jest bardzo źle. Wstań z tej podłogi, weź prysznic, przebierz się w czyste ciuchy i wyjdź na świeże powietrze! - Nakazałam marszcząc przy tym brwi. Ale jak się można było spodziewać, Stradlin miał na mnie kompletnie wyjebane. Manifestując swoje zirytowanie 
i niezadowolenie wydałam z siebie coś na rodzaj wrzasku i ruszyłam do drzwi, kiedy te nagle się otworzyły i walnęły mnie prosto w twarz. Zaczęłam lecieć do tyłu, jednak w ostatniej sekundzie poczułam czyjeś ręce na swoich ramionach, które pociągnęły mnie do przodu i pomogły stanąć na równe nogi. Złapałam się szybko za czoło i mrużąc oczy spojrzałam ze zdenerwowaniem na mojego oprawcę.
  - Przepraszam. - Rudy ukazał mi swoje zęby i zatrzepotał teatralnie rzęsami. Czaruś się kurwa znalazł. Oczywiście nie należałam do osób, które obrażały się na ludzi za byle co, także szybki numerek... Joke, szybkie przytulenie i było po sprawie. 
  - Axl, dobrze, że jesteś. No spójrz na tego ćpuna, nie mam już do niego siły! - Poskarżyłam się i oboje skierowaliśmy wzrok na Stradlina, który pokazując nam tylko środkowy palec sięgnął zaraz po jointa. Ciekawe którego już z kolei.
 - No powiem ci stary, że w tym momencie to nawet kurwa nie chciałaby się z tobą zabawiać - mruknął Rose przechylając swoją miedzianą łepetynę nieco w bok.
 - Jezu, ty też przyszedłeś mi prawić kazania? Odpierdolcie się ode mnie, co? - Brunet skrzywił się i zaciągnął po raz kolejny swoim blantem.
  - Wystarczy Axl. Poza tym przyszedłem tu w innej sprawie. W chuju mam, że wyniszczasz się przez jedną laskę, która pewnie już dawno o tobie nie pamięta, a ty przeżywasz to rozstanie jak mrówka okres. Ćpaj dalej, w razie czego zaśpiewam na twoim pogrzebie. Tylko podaj mi wcześniej repertuar. - Wytrzeszczyłam oczy, a Rose ze stale wyluzowanym i obojętnym wyrazem twarzy uśmiechnął się do swojego, halo, przyjaciela!
Jednak w tym momencie zauważyłam coś równie zaskakującego. Izzy przyjął zmieszaną, wręcz zawstydzoną minę. A tego jeszcze chyba nie widziałam. Może nie doceniałam Rudego? Może to była jego taktyka? Mniejsza z tym, ważne, że ten idiota wreszcie przejął się czyimś zdaniem. Odchrząknął cicho, odłożył jointa na bok i podniósł się powoli z podłogi.
  - To po co przyszedłeś? - Zapytał z zaciekawieniem.
 - Poinformować, że za dwa tygodnie gramy koncert w Nowym Jorku, w Ritz tak dokładnie. Mało tego, występ będzie rejestrować MTV, skurwielu! - Zaskrzeczał.
  - Żartujesz? 
Na twarz Izziego wreszcie wstąpił uśmiech. Miałam ochotę zapisać ten dzień w pamiętniku. Jeśli bym takowy posiadała. 
  - Nie. - Rose odgarnął dumnie swoje włosy do tyłu i przybrał cwaniacką minę.
 - Ekhem, oczywiście jedziemy z wami, prawda? - Postanowiłam się wtrącić.
 - Pewnie, dla najlepszych groupies miejsca pod samiutką sceną. - Rudy puścił do mnie oczko, za co zaraz oberwał w ramię.
Uznałam, że chyba najwyższy czas się ulotnić, żeby mogli pogadać na osobności. Zapytałam więc Rose'a co porabia Julie, na co ten z grymasem wymalowanym na twarzy powiedział, tu cytuję: "Ćwiczy aerobik z tym pieprzonym pedałem z telewizji". Stwierdziłam więc, że warto to zobaczyć na własne oczy. Swoją drogą, prowadzący tego programu miał naprawdę zajebisty tyłeczek.










~Z perspektywy Duffa~



  - Nic się nie zmieniłeś, nadal jesz jak świnia. 
Przełknąłem ostatni kęs mojego hamburgera, przetarłem ręką upaćkaną buzię i wbiłem obrażony wzrok w dziewczynę. A chwilę potem uraczyłem ją głośnym beknięciem. 
  - Boże... - Kelly zakryła twarz dłonią i rozejrzała się po knajpie. Ludzie wgapiali się we mnie z obrzydzeniem, a ja nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. 
  - Nadal umiem wybekać cały alfabet, wiesz? - Pochwaliłem się. Clarck zrobiła wystraszoną minę. 
  - Nawet się nie waż - wydukała, ale jako, że oboje uwielbialiśmy robić sobie na złość od razu zacząłem swój pokaz. Właściciel szybciutko podbiegł do naszego stolika wypraszając mnie z jego restauracji, ale ja nie zamierzałem przestawać, byłem już w połowie. 
I kiedy znaleźliśmy się na zewnątrz zabrzmiało piękne ZEEET. 
Dumny ze swojego wyczynu uśmiechnąłem się triumfalnie, a dziewczyna postanowiła pozostawić moje zachowanie bez komentarza.
 - Dobra, to gdzie teraz? - Zagadnąłem kładąc dłonie na bokach i rozglądnąłem się wokół siebie.
  - W twoje ulubione miejsca - odparła uśmiechając się jakoś nieśmiało, co było do niej raczej niepodobne. Tak czy inaczej objąłem ją braterskim ramieniem i skierowałem swoje długie, wykurwiste nogi (ach, niejedna modelka może mi ich pozazdrościć) do... Właśnie, gdzie ja mam ją kurwa zabrać? Do burdelu chyba nie wypada. Monopolowy też dupy nie urywa. Bar? Jest za wcześnie. Myśl, Duff, myśl... 
Hell House! Stare, poczciwe Hell House.






Pół godziny później...





  - No... To tutaj zajebisty Duff McKagan pomieszkiwał zanim stał się sławny - mruknąłem nie kryjąc dumy i rozejrzałem się po, co tu kryć, norze. Tak, spokojnie możemy nazwać to norą. Czy to miejsce zmieniło się jakoś bardzo odkąd je opuściliśmy? Raczej nie. Pojawił się jedynie wielgachny grzyb na ścianie, zapach wilgoci przyprawiał o mdłości, a w panelach zrobiła się spora dziura. Na kanapie, z której wystawały sprężyny były porozwalane jeszcze czyjeś ciuchy. Podobno sypiał tu jeden z naszych kumpli, więc zapewne należały do niego.
Dżentelmen Duff zrzucił je na podłogę i zrobił nam miejsce. 
Ktoś mógłby pomyśleć, że Kelly patrząc na to wszystko z obrzydzeniem wolała sobie postać lub też w ogóle wyjść z tej rudery. Ale nic bardziej mylnego. Laska też była przyzwyczajona do takich klimatów. W Seattle najczęściej bywaliśmy w tego typu miejscach. Piliśmy piwo, słuchaliśmy kaset, czasem sami coś graliśmy. Sypiało się na dziurawych materacach, kiedy to starzy zaczęli nas wkurwiać i trzeba było ulotnić się z domu. To były naprawdę fajne chwile, o których zawsze będę wspominać z utęsknieniem. Beztroskie czasy, w których największym problemem była resztka alkoholu i dyskusja, po której ktoś musiał podnieść swój tyłek z ziemi i pójść do monopolowego po nowe zapasy, minęły. 
  - Właśnie... Jak to jest z tym Duffem? Czym różni się od mojego Michaela? - Obrzuciła mnie zaciekawionym spojrzeniem i usiadła mi na kolanach. Odchrząknąłem nieco zaskoczony, jednak powód jej zachowania szybko wskazała mi paluszkiem. Po drugiej stronie kanapy widniała zaschnięta biała plama. A nawet dwie. Parsknąłem śmiechem, po czym objąłem Clarck w pasie. - W sumie... Niczym się od siebie nie różnią. - Wzruszyłem lekko ramionami.
  - Takie same gnoje? - Zapytała śmiejąc się przy tym drwiąco.
  - E, bo cię zaraz zrzucę - prychnąłem, ale wystarczyło, że potarmosiła mnie po moich włosach i sam szczerzyłem się jak głupi. Dziewczyna puściła do mnie oczko, a następnie zaczęła uważnie rozglądać się po pomieszczeniu. Wzrok utkwiła dopiero na stosie kaset i jakimś radiu, w którym parę minut później zaczęli rozbrzmiewać Pistolsi.






     Dziewczyna pochłonięta muzyką z przymkniętymi powiekami zaczęła energicznie machać głową i poruszać się w rytm muzyki. Miałem cholerną ochotę przyciągnąć jej drobne ciało do siebie, przyssać się do jej ust, ściągnąć z niej ubrania i... Dobra, bo chyba się rozpędziłem. Miałem ją traktować tylko i wyłącznie jak przyjaciółkę. Ba, jak własną siostrę. A o siostrach nie myśli się w ten sposób. Odwróciłem więc szybko wzrok w innym kierunku i starałem się zająć głowę czymś innym. 
Ale cholera nie mogłem! Wstałem gwałtownie z kanapy, podszedłem do niej i chwyciłem w talii. Szatynka unosząc jedną brew do góry rozchyliła nieco swoje wargi. Wziąłem głęboki oddech, pochyliłem się nad nią i...
  - Może chodźmy się przejść - wydukałem, a biorąc pod uwagę moją obecną pozycję przytuliłem się do niej. Zrobiło się... Dziwnie.
  - Ehm, no dobrze - odparła widocznie zdezorientowana moim zachowaniem i też delikatnie mnie objęła. 
  - Ja... Po prostu się za tobą stęskniłem... - Oderwaliśmy się od siebie i posłaliśmy sobie ciepłe uśmiechy. Odetchnąłem z ulgą czując, że jako tako wybrnąłem z tej idiotycznej sytuacji. Ty Duff bałeś się pocałować laskę? Ty?
     Resztę dnia spędziliśmy w każdym razie na spacerowaniu po ładniejszych zakątkach L.A, wpadliśmy też do muzycznego, a na koniec zawędrowaliśmy do Troubadour. Clarck z ciekawością obserwowała zachowanie tutejszych ludzi, które zdecydowanie różniło się od manier mieszkańców Seattle. Myślałem, że się zesika kiedy na scenę wparadowała jakaś licha grupa glamowców w wytapirowanych włosach, makijażu, pomalowanych na różowo paznokciach i oczywiście w strojach w panterkę. Ja sam zacząłem się śmiać, bo zdałem sobie sprawę, że parę lat temu moja reakcja była identyczna. W swoim długim, skórzanym płaszczu i wojskowej czapeczce wszedłem do pierwszego lepszego klubu, a słowa 'What the hell?!' wręcz błagały o ich wykrzyczenie. Zresztą, ludziom, którzy mnie wtedy zobaczyli chyba cisnęło się na usta to samo.
     Przez cały ten czas kiedy sączyliśmy drinki i rozmawialiśmy na przeróżne tematy starałem się nie zawieszać, nie dawać po sobie poznać, że jestem nią zainteresowany. 
Wytrzymałem. 
Odprowadziłem Kelly na dworzec, pocałowałem krótko w policzek, wsadziłem dłonie w kieszenie i odszedłem. 
Żartuję. 
Taki to był scenariusz. Ale scenariusze można zmieniać. 
     Czekając z nią na pociąg przeskakiwaliśmy z nogi na nogę próbując się jakoś rozgrzać. Była w końcu końcówka stycznia, a w dodatku panowała noc. Okryłem więc dziewczynę moją ramoneską, a ta w podzięce uniosła jeden kącik ust do góry. I kiedy podniosła na mnie swój wzrok, w którym się zatopiłem, wszystko było już przesądzone. Oboje zbliżyliśmy się do siebie i złączyliśmy swoje usta. Jako, że laska była sporo niższa ode mnie wziąłem ją na ręce i nie zaprzestając łapczywego pocałunku posadziłem ją na murku tak, że z łatwością mogła opleść mnie nogami. Byliśmy sobą tak kurewsko podnieceni, że podejrzewam jeszcze chwila moment, a zaczęlibyśmy się tu pieprzyć. 
Tylko, że zaraz dało się słyszeć stukot kół oraz charakterystyczny gwizd.
  - Przyjedź do Seattle, Duff... Proszę... - Szepnęła, oddała mi moją kurtkę i cmokając mnie ostatni raz pobiegła do pociągu. 
Wtedy wkładając dłonie do kieszeni odszedłem w swoją stronę, zastanawiając się gorączkowo co zrobić. Przyjechać?
Uhm, może kiedyś... 








~*~

Przepraszam, przepraszam, przepraszam!
Weny mi zabrakło i miałam dosłowną blokadę. 
No ale wreszcie rozdział wrzucony. .
W ogóle po koncercie Slasha miałam ochotę napisać poemat o jego zajebistym uśmiechu i pełnych wargach, ale... ekhm, dałam sobie na wstrzymanie.
Tak czy siak 20 listopada 2014 r. stał się z pewnością jednym z najlepszych dni w moim życiu.  
No i to by było na tyle z tego mojego pierdolenia. Komentujcie!





Buzi!